z a p a ś ć
Lodowaty podmuch wiatru biczuje ją po twarzy.
Widzi jak światła, błękitne światła, mrugają nienaturalnie powoli, ich jaskrawy poblask pada na znajomy, lecz groteskowo wykrzywiony kształt. Coś niejasnego przemyka przez jej myśli, blady cień snuje się w nich jak duszący, papierosowy dym i rozpływa, gdy nagle robi kilka gwałtownych kroków, coraz szybszych i szybszych.
– Proszę pani, proszę się zatrzymać! Nie wolno tam… – grzmi głos, którego właściciel jest tylko majakiem wśród mozaiki innych zamglonych kształtów. Trzask kruszonego, deptanego, tłuczonego szkła góruje nad kakofonią ludzkich głosów, warkotem silników i lamentem lodowatego wiatru, słyszy go tak wyraźnie, czyżby obok walił się wieżowiec? Zatrzymuje się nagle wpół kroku, jakby miała zaraz zjednać się z mokrym asfaltem w czułym uścisku. Dlaczego, dlaczego wtedy nie upadła.
Jej oczy otwierają się nagle szeroko, dźwięki przepadają w nicość. Tylko szelest histerycznie wciąganego przez nią powietrza rozbrzmiewa donośnie, powoli, przypominając szept jesiennych liści. Potężne ukłucie w skroni lub sercu – nie potrafi stwierdzić co boli ją bardziej – omal nie zwala jej z nóg, ale nie, nigdy nie była dobra w omdlewaniu. Robi krok do tyłu, miły Boże, miły Boże, chciałaby zawołać, lecz świadomość, że ten numer jest jak zwykle zajęty, odejmuje jej mowę. Szkarłat zdobiący wszystko zdaje się czarny, jakby malarz tej dantejskiej sceny, esteta od siedmiu boleści, próbował skrzętnie przykryć wystające kości i rozszarpane mięśnie.
Czyjaś silna ręka chwyta ją za ramię i lekko szarpie do tyłu, jednak ona już wie, już wie, że nikt z tak skręconym karkiem nie może żyć. Co za szkoda, co...
Lee zmarszczyła brwi.
Przekręciła się na plecy i zsunęła z łóżka jakoś absurdalnie powoli, zamroczona jeszcze na wpół narkotycznym snem. Stłuczony łokieć nie pozwolił jednak tak po prostu o sobie zapomnieć i gorliwie pulsował tępym bólem. To, co zrobiło na niej tak wielkie wrażenie, sprytnie umknęło z szyderczym uśmiechem w głąb jej umysłu. Powoli otworzyła oczy i zamrugała kilkakrotnie.
Biel sufitu nasiąkała to złotem, to pomarańczem, w miarę jak płomyk tańczył i przygasał. Otwarte na oścież okno zachęcało do rozgoszczenia się zimne podmuchy wiatru. Głuchy, nieregularny łomot framugi zapowiadał coraz więcej gości, zostawiających swoje płaszcze na nagich, wysuszonych konarach za oknem.
Zadrżała lekko pod wpływem tego tłoku, skóra opleciona gęsią skórką służyła za jedyny pancerz przed chłodem. Bezsensownie macała zimną pustkę wokół siebie; kołdra zwinęła się w kłębek i skryła w najbardziej odległym rogu łóżka, Lis nie mogła jej sięgnąć. Z dzikim przestrachem zauważyła, że nagle wszystko się od niej oddala. Tańczący płomyczek otulała coraz gęstsza ciemność, twarda podłoga umykała spod jej pleców, nawet łokieć przestawał dawać o sobie znać.
– Co się stało z Adrienem?
Unosi głowę; spojrzenie tak nieobecne, jakby dusza wypadła z impetem i zatrzasnęła za sobą drzwi, usta otwarte, oddech urywa się i załamuje. Mruga, dopiero teraz dostrzega oblicze mężczyzny. Twarz wyciosana w kamieniu, oczodoły jak dwie ziejące pustką jamy, bo chociaż gałki oczne są na swoim miejscu, to w tej mniej fizycznej głębi nie ma nic oprócz syberyjskiej zamieci. Rozgląda się niemrawo. Gdzie się podział jej strach? Był tu, siedział jeszcze chyba przed chwilą, czasem na plecach, a czasem u nogi jak kula, ale zawsze był, gdy patrzyła w błękitne oczy ojca, obserwowała orli nos i gruby kontur szczęki. Instynkt szepce gorączkowo, że nie wypowiadał nawet słowa, gdy na nią patrzył; nie potrafił mówić i zaciskać zębów jednocześnie.
– Lisbeth!
Piekący ból twarzy, czerwonawy zarys powoli odmalowujący się ostrą, powykręcaną linią na jej policzku. Oczy gapiów szklą się tym samym tępym wyrazem, jak gdyby obserwowali padający deszcz. Po raz pierwszy czuje, że uczestniczy w spełnianiu czyjegoś marzenia, bo siła uderzenia zdecydowanie przekroczyła tę, która byłaby potrzebna, żeby ją ocucić. Zastanawiające, jak długo na to czekał.
Czuje, że zsuwa się z krzesła i zawisa na krawędzi, głowa ciąży niemiłosiernie, k u r w a, w takich chwilach człowiek ma dość. Świat tonie w trzech barwach; biel, czerń i miętowa zieleń, kilka dużych plam o nieregularnym kształcie. Dźwięk oddalających się kroków, jak bicie potężnego dzwonu niesie się echem po korytarzu, zwiastując śmierć, śmierć i zmartwychwstanie. Czuje się samotna, porzucona jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Zabawne, przecież nikt jej nie odpycha, od zawsze stoi w tym samym miejscu. Ale coś jest nie tak, coś drży i pęka, woła błagalnie. Tego się nie robi. Nie zostawia się nikogo w szpitalnej poczekalni, czyśćcu świata, dziesiątym kręgu piekieł.
Cisza ostrożnie wyjrzała zza szafy, gdy ostatni gość głośno zamknął za sobą okno. Płomyczek stanął na baczność, wyprostował się i dumnie uniósł głowę. Drewniani mieszkańcy pokoju mierzyli się długimi spojrzeniami, pogrążeni w czuwaniu nad drobną postacią, niespokojnie spoczywającą gdzieś pomiędzy łóżkiem a stolikiem. Było coś harmonijnego w bezgłośnym ruchu jej warg, coś spokojnego w tej niewypowiadanej modlitwie o ukojenie.
Delikatny stukot do drzwi nieśmiało przypomniał o świecie rozciągającym się za czterema ścianami. Przybysz czekał cierpliwie, gdy Lis ponownie otwierała oczy i próbowała uświadomić sobie, gdzie się tak właściwie znajduje. Pokój pogrążony w mętnym poblasku świecy wyglądał jakoś obco. Usiadła gwałtownie, zdając sobie sprawę, że pukanie to nie wymysł jej rozrzuconej dookoła wyobraźni. Na podłodze co i rusz walały się jakieś starocie, tabletki, które uciekły z pudełek i foliowych worków, a w samym epicentrum chaosu leżał, niczym Święty Graal, pożółkły i wymięty skrawek papieru. I pomyśleć, że wszystko to zmieściłoby się w jednym kartonowym pudle.
Lee podniosła się z podłogi stopniowo. Postawa pijaka wracającego z popijawy ewoluowała do klęczącej pozy pokutującego grzesznika gdzieś w okolicy progu dzielącego pokój i korytarz. Tuż przy drzwiach jasnowłosa osiągnęła poziom właściwy dla człowieka tylko dzięki wspinaczce po szafce na buty. Otworzyła drzwi na tyle, na ile pozwoliła jej zapornica. Wpadające z klatki schodowej światło gryzło i kłuło, zmuszając do zaciśnięcia powiek.
– Lisbeth?
Gdy tak wisiała na drzwiach, skulona i przygarbiona, ze zmrużonymi oczami, twarzą muśniętą resztkami snu, niedbale opadającymi włosami, zdawała się być tak mała, maleńka. Bardziej nawet bezbronna, niż gdy była dziewczynką, która gryzła i kopała, a potem układała fortecę z poduszek i przerabiała szafę na bunkier.
Chrapliwy śmiech ugrzązł w jej gardle. Sprytnie, chciała rzec z nutą gorzkiego podziwu dla wymysłów chwilowo zdezintegrowanego umysłu, lecz minęła chwila wystarczająco długa, żeby przekonać się na własne oczy, iż półtora metra od niej stał wyjątkowo realny Vincent Ian Lee. Patrzył na nią bez wyraźnych emocji i nie potrafiła nawet w przybliżeniu określić, cóż to malowało się w jego duszy, gdy widział swą jedyną córkę po cudownych prawie pięciu latach rozłąki.
– Nie pozwoliłem ci – cichy głos, ostry jak krawędzie szklanej, popękanej figurki konającej właśnie na podłodze, gwałtownie tnie ciszę. Strzępek papieru w jej dłoniach zdaje się nierzeczywisty, jakby tracił swoją wagę i zanikał, jakby bezpretensjonalne litery były częścią starego szyfru i na świecie nie istniał człowiek potrafiący tego odczytać.
– Nie powiedziałeś mi – odpowiada, unosząc głowę w ułamku sekundy. Połowę twarzy rozbitej statuetki baletnicy, kolejnej jej ofiary, zdobi pół uśmiechu, ni to szyderczego, ni to krzywego. Lis wbija wzrok w ojca z nienaturalną, jak na ten moment, obojętnością. Czarny garnitur tworzy posępny kontrast z jego bladą twarzą. Nawet żar żalu nie topi lodu w jego oczach. Jasnowłosy kręci głową, prychając. Opiera dłonie na stole i wpatruje się w córkę.
– Co chcesz usłyszeć? Marzyłem o synu, miałem wspaniałą żonę, moją słodką, naiwną Diane, która nawet nie zdążyła zobaczyć, jakie wspaniałe dziecko urodziła, bo byłaś jeszcze ty. Błagałem ją, żeby pozwoliła lekarzom uratować siebie, tłumaczyłem, że jeszcze będzie mieć tuzin dzieci, ale ona nie słuchała, ledwo przytomna. A teraz nie mam ani żony, ani syna. Zostałaś już tylko ty.
Gapią się na siebie. Ona nie doszukując się nawet nuty zmieszania czy skruchy, on nie próbując dostrzec w niej nic mu bliskiego. Blady, drobny uśmiech powoli wdrapuje się na jej twarz.
– Cóż za okrucieństwo. Stwierdzać oczywistość.
Podtrzymywała się szafki, jakby nie była zdolna do stania o własnych siłach. Pan Lee, wiecznie zapracowany biznesmen, zagorzały wdowiec, ojciec dwójki dzieci, z czego jedno zmarłe w doprawdy tragicznym wypadku, a drugie notorycznie niszczące życie swoje i innych, stał teraz przed nią jak wyjęty ze snów. Może przybyło mu kilka białych pasemek, które z trudem dało się w dostrzec w jego i tak jasnych włosach, może delikatna plecionka ze zmarszczek zaznaczyła się wyraźniej w kącikach oczu i ust, jednak nic tak naprawdę się nie zmieniło. Przez moment zastanawiała się, kogo widział on, ale szybko doszła do właściwych wniosków.
Drzwi zamknęły się z głuchym łoskotem. Zdjęła łańcuch z zapornicy i wpuściła mężczyznę do środka. Ojciec badał uważnym spojrzeniem wszystko, co pozwalał mu dostrzec blask świecy. Po wstępnych oględzinach ponownie skierował wzrok ku dziewczynie.
– Przyszedłem – zaczął pewnie, lecz ona nie pozwoliła mu dokończyć.
– Wiem, po co przyszedłeś.
Istotnie, wiedziała, nie rozumiała tylko, dlaczego akurat teraz chciał sprawdzić, jak sobie nie radzi. To co zobaczył, spełniło jego najmniejsze oczekiwania. Zwykłe włoskie miasto, małe mieszkanie na jakimś podrzędnym osiedlu, praca pewnie równie marna. Nie miała nawet odpowiedniego wykształcenia.
Jak tylko mógł sięgnąć pamięcią, nieustannie starała się i próbowała być lepszą od Adriena. Stos książek na biurku nigdy nie malał, światło lampki odganiało mrok, czasami prawie spotykając się z porankiem. Denerwowało go to. Im lepiej jej szło, tym gorzej reagował. A potem skoczyła. Z wysokiego szczytu na samo dno. Doprawdy, do teraz nie mógł się nadziwić, jak krótko spadała by być tą najgorszą, tą ostatnią.
Tego właśnie chciał i tam było jej miejsce; spełniała wszystkie jego pragnienia i nigdy nie dostała nic w zamian. Była równie naiwna, co jej matka. Kochać go było rzeczą niewdzięczną.
– Idź już.
mówi, że maleństwa są zdrowe, choć obawia się pewnych komplikacji, „którymi jednak na razie nie należy się martwić”. Mama ma obsesję na punkcie braku stresu w ciąży. Uspokaja mnie i złorzeczy na lekarza tak, że ludzie w całej Modenie zamykają okna. Nawet stary Alberto kręci z niedowierzaniem głową. Mama marudzi też, że nie przywiozłam ze sobą jej ukochanego zięcia. „Ten Vincent to taki obrotny chłopak”, ciągle suszy mi głowę. Przynajmniej już się nami nacieszyła i będziemy mogli wrócić najpóźniej za dwa tygodnie. Mam nadzieję, że nie przepracowujesz się jak zwykle, gdy spuszczę cię z oczu. Pamiętaj, że w przyszłym miesiącu zabieramy się za urządzanie naszym promyczkom pokoju. Mam wrażenie, że zostało tak niewiele czasu.
Kocham i całuję,
Twoja Diane
[Nie wiem, czy mam się zachwycać, załamać, czy zapić, wiem natomiast, że rzygam już tym tekstem, a pewnie dla niektórych jest on w ogóle niejadalny. Wdzięczność wielka, jeżeli ktoś przebrnął.]
Dobre. Bardzo dobre. Świetne. Na początku nie wiedziałam, o co chodzi, jednak z biegiem tekstu zaczęłam rozumieć. Masz talent, więc nie rzygaj swoim tekstem, bo Ci się udał. Wydaje mi się, że powinno być naiwną, nie nawiną Diane.
OdpowiedzUsuńWymioty spowodowane tym, że przeczytałam go ze sto razy, a co za dużo, to i świnia nie zje. O tak, tak właśnie powinno być. Dziękuję.
UsuńMam tylko jedno do powiedzenia: tak napisaną książkę z pewnością bym przeczytała.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję.
UsuńOjej, to było piękne. Czytało się lekko i jakoś tak... bardzo się wczułam w sytuację bohaterki. Tworzysz ładne, poruszające opisy, tylko pozazdrościć. Aż nie wiem, czy się odważę publikować coś swojego, kiedy tutaj takie perełki się pojawiają.
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejne notki. :)
Odważ się! W każdym stylu pisania jest coś oryginalnego, każdy ma coś innego do zaoferowania. Również czekam na notkę i dziękuję za opinię.
UsuńMogę napisać o tej notce dłużej, bo jest co zachwalać, ale nie będę katować cię śmieszną minirecenzją krytyka-amatora, więc pozwolę sobie skupić się na pojedynczych elementach tekstu, które mi się podobają. Uderzę przy tym w banał, no trudno. Nie samymi mądrościami człowiek żyje.
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim sama lekkość z jaką piszesz: wykorzystujesz całą pulę chwytów językowych, jakie oferuje polszczyzna i robisz to tak wprawnie, że przejście od pierwszego do ostatniego akapitu jest jak ekscytująca wędrówka między słowami. Czeka się na koniec w zniecierpliwieniu, a jednocześnie obserwuje skrupulatnie jak kolejne środki wyrazu zbiegają się w jedno, łącząc różne gałęzie sztuki. Przynajmniej takie odnosi się wrażenie, gdy czyta się tekst. Wszystko jest obrazowe i zrównoważone. Estetyka na trzech poziomach: stylistycznie w tekście, plastycznie w obrazie, jasno w odbiorze. Do tego świadomość językowa pozwala Ci na budowanie pięknych metafor. Aby znaleźć ekwiwalent literacki dla poszczególnego przymiotu w rzeczywistości, trzeba mieć w sobie pewnego rodzaju wrażliwość i wydaje mi się, że Tobie jej nie brakuje. Niektórzy mogą nauczyć się odpowiednich technik, ale Ty masz w sobie tę czułość do języka za co należą Ci się sowite gratulacje. A może raczej za to, że dzielisz się tym z czytelnikiem.
Wiem, że wszystko to brzmi trochę nad wyrost, może nawet zbyt sztucznie, bo za mało w tym miejsca na wytknięcie błędów, ale po prostu trafiasz w mój gust, więc nie jestem w stanie wyciągnąć na powierzchnie żadnych nieścisłości. Twoja notka zyskała protekcję przez to, że oddziałuje na emocje.
Zasługi zbierasz Ty.
Dante
[Dopiero teraz zabrałam się za przeczytanie notki i w sumie żałuję, że tak późno. Notka była wspaniała, szybko się ją czytało no i właściwie to tyle mogę powiedzieć, ponieważ zabrakło mi słów z podziwu :) Czekam na kolejne Twe notki! :) ]
OdpowiedzUsuńRównież czekam na dalsze przygody Alison i dziękuję.
UsuńA ja sobie tak czytam stare teksty, żeby być na bieżąco. Tekst dobry, emocjonujący. Nie podobało mi się to, że tak pourywany, choć wiem, że to zabieg specjalny - to się po prostu źle czyta. Za dużo metafor, odrobinkę za dużo, każde zdanie na początku musi mieć swoją metaforę lub porównanie. Wciąż jednak, tekst niezły.
OdpowiedzUsuńI też bym rzygała. Jednak rzyganie oznacza, że coś dopieściłaś. Zatem chyba warto. :D
Czytając to teraz, również mam pewne zastrzeżenia, ale to normalne, za dwa miesiące tekst wyglądałby zupełnie inaczej. Dziękuję za wytknięcie tego, co się nie podobało. Z pewnością się przyda.
UsuńWarto, warto, tyle że w pewnym momencie traci się trochę na obiektywności, a ja mam spory problem z odłożeniem tekstu na trochę, żeby się od niego zdystansować i móc potem zerknąć świeższym spojrzeniem.