Świat
mówi nam ciągle o bezuczuciowości. Zabij człowieka, jeśli masz
ku temu powód... lub jeśli go nie masz. Istota człowieczeństwa
wyraża się w tym, do czego jesteśmy
zdolni – i o czym potrafimy
szybko zapomnieć. W biegu wydarzeń najwyraźniej mamy prawo
zignorować fakt,
że nasze ręce są oblepione krwią.
Tylko
ja tak nie potrafię. Długo starałam się dostosować do
dzisiejszych czasów, do czasów w ogóle. Nie wiem, czy taką
stworzył mnie Bóg, czy po prostu całe moje życie ukształtowało
mnie tak, że stałam się inna od reszty. Osobiście twierdzę, że
to sprawka Boga, że jestem potwierdzeniem reguły o podobieństwie
do Niego. Bo My nie jesteśmy podobni do siebie. Gdybym miała kiedyś
namalować swoją duszę, przedstawiłabym ją jako rysę na szkle,
przez które można byłoby ujrzeć twarz Stwórcy. I to Bóg, sam
Najwyższy, mnie umieścił na tym szkle, by nikt nie był w stanie
dojrzeć do Jego twarzy i ujrzeć w odbiciu siebie.
Wiele
razy starałam się spisać to, co się wydarzyło, jednak moje próby
okazywały się bezsensowne. Zawsze opowiadałam to zbyt
melodramatycznie, chcąc Wam udowodnić, że tamte wydarzenia
połączyły nas silnymi emocjami, nawet ponad śmierć. Czy jednak
miałam prawo tak twierdzić? Uświęciłam tamte wydarzenia, moje
czyny i ich
efekty w swojej głowie oraz
na obrazach, chociaż tamta prostota nie
była niczym wyjątkowym: ot, ja, on, pistolet, naciśnięcie spustu,
kula trafiająca w krtań, dużo krwi,
ucieczka.
Jednak
wszystko zależy od postrzegania. Nie ufajcie
słowom. Moja
perspektywa jest ograniczona dokładnie tak jak perspektywa każdego
człowieka. Nie zmienia to wrażenia,
że śmierć, którą zadałam, pozwoliła mi tworzyć.
Czyż
zuchwałość losu nie jest zachwycająca? Morderczyni otrzymała dar
kreacji z momentem zabójstwa. Boże, tak bardzo nieznane są drogi
Twoje.
Miałam
ledwie osiemnaście lat, i świat mnie znudził. Miłość była
przeterminowana, bo chwilowa i ulotna, nieprawdziwa; wszyscy ci,
którzy zdobyli moje uczucia, w gruncie rzeczy okazywali się równie
puści jak ja. Nie pamiętam już nawet tych miłostek; czasami
wspominam sytuacje bez imion i twarzy, które mnie rozbawiają po
latach. Myślicie może, że tak głupia dziewczyna kochała
pieniądze? Pieniądze dawały przyjemność, ale równie nieważką,
bowiem tak cholernie martwą. Siedziałam w pokoju
pełnym różnych przedmiotów i jedyną zabawą, która mogłaby mi
się wtedy spodobać, byłoby podpalenie ich. Raz nawet to zrobiłam,
jednak zgasiłam w obawie przed... sama nie wiem, czym. Czy mogłam
się bać wtedy ojca? Czy byłam już wtedy niezdolna do odczuwania
strachu? Jakby nie patrzeć, rodziny nie doceniałam – zresztą,
oni mnie też nie, wychowali mnie z pomocą tuzina nianiek, których
matczyna miłość mi nie tylko przeszkadzała, ale i burzyła ten
wyjątkowo zbuntowany porządek. Kłóciłam się z każdą z nich,
potem przychodziłam przepraszać i zimno analizowałam ich reakcje.
Każda akcja
wywoływała jakieś działanie, uczyłam się tego i specjalnie
naciskałam kolejne guziki, doprowadzając opiekunki do załamania
nerwowego prędzej czy później. Jednak i to mnie znudziło po
pewnym czasie. Zwłaszcza że nie miałam z kim się nawet śmiać z
tych sytuacji; przyjaźń wtedy istniała po to, by sprawić komuś
przyjemność, nazywając go czy ją osobą godną zaufania, nawet
jeśli ich jedynym wyrazem uczuć było pożyczenie książki dwa
razy w miesiącu i kłótnia trochę urozmaicająca życie. Mówiliśmy
o wielkich emocjach, nic o nich nie wiedząc... Żyliśmy własnymi
przekonaniami i wyobrażeniami na temat siebie i wmawialiśmy innym,
że to, jak żyjemy, jest prawdziwe. Ale po osiemnastu latach albo
się dostosujesz i zaczniesz zmyślać rzeczywistość jak wszyscy,
albo ulegniesz wrażeniu, że, mogąc inaczej, jesteś lepsza.
I
ja uległam. Straciłam zainteresowane dosłownie wszystkim, od seksu
po przyjemności związane z jedzeniem. Zaczęłam kręcić się przy
ludziach, którzy wydawali się nieczuli na
świat jak ja – tak mi się wydawało
wtedy. Teraz myślę, że po prostu byli
pełni marazmu lub na samym początku depresji. Razem niszczyliśmy
wszystko, ot, dla zabawy, by poczuć się bezkarnie, by poczuć coś
więcej.
Czytałam
wtedy książki o indywiduach, którzy odsunęli się od
społeczeństwa, piętnując je. Trafiały do mnie tylko negatywne
przesłanki – to, że ludzie są obojętni i źli, pogubieni, że
schematyczne działanie odbiera im wolę. To, iż będąc
indywidualistką odciętą od innych ludzi, stawałam
się odpowiedzialna za moralność,
pomijałam. Uznawałam, że autor się mylił, że tylko częściowo
stawał się indywidualistą, albo po prostu nie zauważałam tych
fragmentów – nie jestem pewna, którą drogę obrałam. Wtedy mój
chaos nie był jeszcze zły, nawet jeśli bardzo się starałam, by
tak było.
Wierzyłam
w to, że jestem
ważna,
ważniejsza od
wszystkich innych istot na tym świecie.
Wtedy
pojawił się on. Boże mój! Diabeł,
który przybrał twarz człowieka! To nie mógł być...
To nie był człowiek. To była istota z oczami, które demonicznie
przewiercały się przez moją krew. Kazał nazywać siebie Red, od
Redeemer, od Zbawiciela. Cholerny Zbawiciel! Niósł mi Światło ze
swoim Zbawieniem od Boga. Nie jestem pewna, czy Boga Piekieł, czy
Boga Niebios; ta niepewność, czy pochodzę z dołu, czy z góry,
pieczętowało moje
zgubienie;
skądkolwiek nie przyszłam, byłam dumna.
Red
zahipnotyzował mnie jednym spojrzeniem, jednym słowem, jednym
gestem. Kochałam go choćby za to, jak wyglądał – zniszczony
ćpun na samym końcu drogi. Miał przepalone żyły, oczy, mózg,
każda jego część przestawała pracować, jednak wierzyłam, że
to był koszt wielkiego umysłu i czystej duszy. Demonizowałam go i
stwarzałam sobie wizję świętego w głowie naprzemiennie, nie
zwracając uwagi na to, że on doceniał moją naiwność, bo byłam
mu potrzebna. Wykorzystywał mnie, jednak kto, kochając, nie
wykorzystuje drugiej osoby?
Dzięki
niemu nauczyłam się przetrwania na ulicy. Wiedziałam, do kogo się
zwrócić, by załatwić mu prochy. Nauczyłam się, kiedy należy
uderzyć dilera i dlaczego należy to zrobić; stałam się brutalna.
To już nie było zrzucanie skrzynek pocztowych, wyśmiewanie
słabszych, buntowanie się przeciwko autorytetom. Dzięki mojemu
Zbawicielowi stałam się jedną z wojowniczek w jego Boskiej Armii;
tak to nawet nazywałam. Umiejętność przeciwstawienia się zasadom
i normom fascynowała i pasjonowała mnie,
agresja zaś mnożyła we mnie poczucie, że to wszystko jest
prawdziwe i właściwe. Byłam dzieckiem woli – i nie straciłam
tej woli, bo odrzuciłam społeczeństwo i stałam się wyrzutkiem.
Dlatego mogłam więcej niż wszyscy inni. Ceną było coraz większe
znudzenie światem. Ceną było
poszukiwanie wrażeń trwałych.
Tylko
czy naprawdę doceniałam swojego Zbawiciela? Sam w sobie był
jedynie odpadem, powoli gnijącym
śmieciem. Lubiłam jedynie, gdy Red ćpał – tylko wtedy zgadzał
się z tym, co mówię, podsuwał mi nowe pomysły, siał ziarno na
rolę. O tak, mój Zbawiciel wiedział, gdzie i jak zasiać, by ani
ziarno nie padło na drogę, ani na skałę, ani między ciernie.
Rzucił mi je w twarz, a ja pozbierałam je i wydałam plon
stukrotny.
A
może zupełnie odwrotnie. Może ja byłam Prorokinią, która
dostrzegała w nieznaczących ludziach i zdarzeniach przesłanie.
Jeśli
jednak byłam
Prorokinią, to zupełnie inną od swojego Zbawiciela. Nie ćpałam,
świadoma tego, jak to wyniszcza. Zresztą, Red nienawidził, gdy
brałam. Stawałam
się wtedy nieobecna, pogrążona w myślach, a w końcu –
płaczliwa. Nagle budziły się we mnie stracone emocje i stawałam
się skrzywdzonym potworem tęskniącym za
wszystkim, co przestał doceniać i czym
gardził. Godzinami mogłam opowiadać, że chciałam, by rodzice
mnie kochali naprawdę, zamiast zostawiać mnie z mnóstwem pieniędzy
i pod opieką obcych kobiet, które,
chociaż o mnie dbały – nie potrafiły mi pomóc. Wołałam za
niewinnością. Zdarzało mi się wpadać w stany na pograniczu
psychozy i pragnień samobójczych; chciałam się zabić, by móc
odzyskać moją bezsprzecznie skradzioną
duszę, ukrytą
gdzieś w zakamarkach.
Dzięki
prochom dosięgałam do cząstki, którą
Bóg we mnie zamieścił, bym funkcjonowała – do cząstki
człowieczeństwa. Stawałam się zdrowsza, skrzywdzona, pełna
emocji. To nie dawało mi jednak żadnego spełnienia, nie wychodziło
poza krzyki, pozostawiało mnie w stanie biernym. Budziłam się
kolejnego dnia i nie miałam niczego, czego pragnęłam – ani
miłości rodziców, ani niewinności, ani własnej duszy. Nawet
tęsknoty za tym wszystkim.
W
międzyczasie jednak Red mnie słuchał, bił, rżnął gdzieś na
podłodze, gdy płakałam. To chyba był wyraz jego troski. Albo
nienawiści. Albo po prostu używał sobie przed własną śmiercią.
Czy dlatego pozwalałam mu na to wszystko? Bo wiedziałam, że to już
ostatnie dni?
W
końcu zniknął. Nikt nie mógł znaleźć jego ciała i jestem
pewna, że sam Bóg lub Diabeł zabrał je do siebie. Był w końcu
Zbawicielem, a Zbawiciele nie mają tendencji do umierania jak
śmiertelnicy. Świadomość jednak, że on w końcu mnie zostawi,
bym szerzyła jego słowo (a może swoje własne?), uspokoiła mnie.
Nigdy nie płakałam po utraconej miłości – nie straciłam jej w
końcu. Nie tak całkowicie.
Brak
tego mężczyzny zgubił mnie. Zaczęłam ćpać, chcąc odkryć jego
mądrość, jednak prochy dość szybko pokazały mi, jak jestem
ślepa na prawdę. Musiałam więc
zacząć szukać innych dróg, by zabić rozpacz rodzącą się we
mnie z tęsknoty za wyższymi emocjami. Wróciłam do przyjaciół;
odkryłam bez większego zdumienia, że część z nich targnęła
się już na swoje życie.
Nie
powiem, rozważałam to dłuższy czas. Nic mnie nie cieszyło, nic
nie wzruszało, byłam znudzona do granic możliwości. Czasami na
sucho racjonalizowałam sobie, że śmierć będzie rozwiązaniem –
bo skoro nie mogłam znaleźć nic, co by mnie obudziło z letargu,
to może właśnie potrzebowałam umrzeć. Może w śmierci
znalazłabym coś, czego pragnęłam, nie umiejąc tego nazwać.
Byłam
jednak estetką. Wiedziałam, co się dzieje z ciałem, które samo
ulega destrukcji. Romantyczne spojrzenie na samobójstwo odrzucało
mnie brakiem realizmu.
Nikt, kto targnął się na życie, nie wyglądał pięknie, bo
śmierć sama w sobie, jakkolwiek pociągająca, nie była piękna.
Myślałam więc o wszelkich sposobach na śmierć, które wymazałyby
mnie całkowicie z tego świata. Miałam jednak wrażenie, że jeśli
umrę i zniszczę swoją istotę, nie będę w stanie zatroszczyć
się o to, by pozostać piękną. Zostanę,
jeśli nie ciałem w rozkładzie,
wspomnieniem niekoniecznie zmysłowym i niekoniecznie doskonałym.
Trwało
to kilka miesięcy. Wracałam do norm narzucanych
przez społeczeństwo, tylko nigdy się nie
śmiałam ani nie płakałam. Rodzice wysłali mnie do psychologa i
psychiatry, ale nie mówiłam nic
w ich obecności. Potrzebowałam mamy i
taty, potrzebowałam, by to oni spędzili ze mną te godziny w
milczeniu. Nie
chcieli – znowu woleli oddać mnie pod opiekę kogoś, kto znał
się lepiej. Ale nie wyraziłam tej potrzeby, wiedząc, że i tak jej
nie posłuchają. Zwłaszcza mama, która moją depresję traktowała
jako atak na jej metody wychowawcze.
W
końcu naprawdę zaczęłam planować własną śmierć. Powoli,
stopniowo dojrzewałam do kolejnych metod, które odrzucałam po
kolei, wiedząc,
że nie są w stanie zapewnić mi odrobiny estetyki. Czułam
wściekłość; samobójstwo nie oznaczało
zniknięcia, a właśnie uśnięcia na zawsze i zapadnięcia się w
rzeczywistości potrzebowałam dla zadowolenia samej siebie.
Dopiero
Lea swoim skokiem z piętnastego piętra utwierdziła mnie w
przekonaniu, że w śmierci nie ma nic wyzwoleńczego. Umierasz,
zostawiając za sobą kał i mocz w swoich ubraniach od śmierci,
zostawiasz robaki, które zjadają resztki ciebie i żałość po
kolejnej straconej duszy.
Zaczęłam
więc poszukiwania czegoś, co oddałoby mi radość do życia, co by
je uświęciło i nadało mu sens. Prochy, alkohol i dziki seks do
upojenia miałam za sobą; każda z tych rzeczy emocje wywoływała
na moment, dawała mi przyjemność, ale ulotną, zostawiającą po
sobie tylko żal, że jednak byłam w tym miejscu, nie w innym,
mogącym dać więcej. Wszystko rozbijało się o tę ulotność,
chwilowość, której nienawidziłam. Nic w moim życiu nie trwało
dłużej niż dziesięć minut.
Będzie więcej. Pisze się. :3
OdpowiedzUsuń[Ogromny kawał świetnego tekstu. Styl masz przepiękny, przekazałaś to, co chciałaś, nie zapominając o tym jaka atmosfera towarzyszyła Catherine w tamtym czasie. Realia jej przeszłości oddane po mistrzowsku. Ciekawość mnie zżera oczywiście, nie mniej jednak jestem zachwycona. :)]
OdpowiedzUsuńOpisy przeżyć, sytuacji, śmierć. Ta notka jest świetna. Masz duży potencjał, naprawdę.
OdpowiedzUsuńPisałam Ci ostatnio, że Cat jest wspaniała, bo jest normalna i nienormalna jednocześnie. Czy coś takiego. Teraz stwierdzam, że jest nienormalna, co nie oznacza, że nie potrafi udawać i grać. Mam jednak wrażenie, że ona wciąż czegoś szuka, że prawdopodobnie nie jest jeszcze Cat, którą mogłaby lub chciałaby być.
OdpowiedzUsuńPisz jeszcze. Szybciej. Więcej. :)
Dziękuję! :D
UsuńOna jest... dziwna. Ale nie nazywałabym jej nienormalną po tej nocie. To tylko zwyczajna depresja.
Nie potrafię znaleźć lepszego porównania, więc będzie takie; każde zdanie tego tekstu przypomina wyprasowaną, równiutko poskładaną koszulę. W notce jest mowa o emocjach, choć jako czytelnik widzę je za szybą tekstu, nie udzielają mi się, co nie jest ani dobre, ani złe. Raczej ciekawe. Ostatnie zdanie jest prawdziwą wisienką na torcie. Czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń