Aktualnie

Temperatura: 1°-9°C
02.02.2015 - Nieaktywne postaci usunięte
27.01.2015 - Lista obecności zakończona.

Szablon od niekonkretnej.

Zapraszam do zapisów.

czwartek, 15 stycznia 2015

1. Życie zmieniło się w śmierć. ~ Amelie Nothomb.

Świat mówi nam ciągle o bezuczuciowości. Zabij człowieka, jeśli masz ku temu powód... lub jeśli go nie masz. Istota człowieczeństwa wyraża się w tym, do czego jesteśmy zdolni – i o czym potrafimy szybko zapomnieć. W biegu wydarzeń najwyraźniej mamy prawo zignorować fakt, że nasze ręce są oblepione krwią.
Tylko ja tak nie potrafię. Długo starałam się dostosować do dzisiejszych czasów, do czasów w ogóle. Nie wiem, czy taką stworzył mnie Bóg, czy po prostu całe moje życie ukształtowało mnie tak, że stałam się inna od reszty. Osobiście twierdzę, że to sprawka Boga, że jestem potwierdzeniem reguły o podobieństwie do Niego. Bo My nie jesteśmy podobni do siebie. Gdybym miała kiedyś namalować swoją duszę, przedstawiłabym ją jako rysę na szkle, przez które można byłoby ujrzeć twarz Stwórcy. I to Bóg, sam Najwyższy, mnie umieścił na tym szkle, by nikt nie był w stanie dojrzeć do Jego twarzy i ujrzeć w odbiciu siebie.
Wiele razy starałam się spisać to, co się wydarzyło, jednak moje próby okazywały się bezsensowne. Zawsze opowiadałam to zbyt melodramatycznie, chcąc Wam udowodnić, że tamte wydarzenia połączyły nas silnymi emocjami, nawet ponad śmierć. Czy jednak miałam prawo tak twierdzić? Uświęciłam tamte wydarzenia, moje czyny i ich efekty w swojej głowie oraz na obrazach, chociaż tamta prostota nie była niczym wyjątkowym: ot, ja, on, pistolet, naciśnięcie spustu, kula trafiająca w krtań, dużo krwi, ucieczka.
Jednak wszystko zależy od postrzegania. Nie ufajcie słowom. Moja perspektywa jest ograniczona dokładnie tak jak perspektywa każdego człowieka. Nie zmienia to wrażenia, że śmierć, którą zadałam, pozwoliła mi tworzyć.
Czyż zuchwałość losu nie jest zachwycająca? Morderczyni otrzymała dar kreacji z momentem zabójstwa. Boże, tak bardzo nieznane są drogi Twoje.
Miałam ledwie osiemnaście lat, i świat mnie znudził. Miłość była przeterminowana, bo chwilowa i ulotna, nieprawdziwa; wszyscy ci, którzy zdobyli moje uczucia, w gruncie rzeczy okazywali się równie puści jak ja. Nie pamiętam już nawet tych miłostek; czasami wspominam sytuacje bez imion i twarzy, które mnie rozbawiają po latach. Myślicie może, że tak głupia dziewczyna kochała pieniądze? Pieniądze dawały przyjemność, ale równie nieważką, bowiem tak cholernie martwą. Siedziałam w pokoju pełnym różnych przedmiotów i jedyną zabawą, która mogłaby mi się wtedy spodobać, byłoby podpalenie ich. Raz nawet to zrobiłam, jednak zgasiłam w obawie przed... sama nie wiem, czym. Czy mogłam się bać wtedy ojca? Czy byłam już wtedy niezdolna do odczuwania strachu? Jakby nie patrzeć, rodziny nie doceniałam – zresztą, oni mnie też nie, wychowali mnie z pomocą tuzina nianiek, których matczyna miłość mi nie tylko przeszkadzała, ale i burzyła ten wyjątkowo zbuntowany porządek. Kłóciłam się z każdą z nich, potem przychodziłam przepraszać i zimno analizowałam ich reakcje. Każda akcja wywoływała jakieś działanie, uczyłam się tego i specjalnie naciskałam kolejne guziki, doprowadzając opiekunki do załamania nerwowego prędzej czy później. Jednak i to mnie znudziło po pewnym czasie. Zwłaszcza że nie miałam z kim się nawet śmiać z tych sytuacji; przyjaźń wtedy istniała po to, by sprawić komuś przyjemność, nazywając go czy ją osobą godną zaufania, nawet jeśli ich jedynym wyrazem uczuć było pożyczenie książki dwa razy w miesiącu i kłótnia trochę urozmaicająca życie. Mówiliśmy o wielkich emocjach, nic o nich nie wiedząc... Żyliśmy własnymi przekonaniami i wyobrażeniami na temat siebie i wmawialiśmy innym, że to, jak żyjemy, jest prawdziwe. Ale po osiemnastu latach albo się dostosujesz i zaczniesz zmyślać rzeczywistość jak wszyscy, albo ulegniesz wrażeniu, że, mogąc inaczej, jesteś lepsza.
I ja uległam. Straciłam zainteresowane dosłownie wszystkim, od seksu po przyjemności związane z jedzeniem. Zaczęłam kręcić się przy ludziach, którzy wydawali się nieczuli na świat jak ja – tak mi się wydawało wtedy. Teraz myślę, że po prostu byli pełni marazmu lub na samym początku depresji. Razem niszczyliśmy wszystko, ot, dla zabawy, by poczuć się bezkarnie, by poczuć coś więcej.
Czytałam wtedy książki o indywiduach, którzy odsunęli się od społeczeństwa, piętnując je. Trafiały do mnie tylko negatywne przesłanki – to, że ludzie są obojętni i źli, pogubieni, że schematyczne działanie odbiera im wolę. To, iż będąc indywidualistką odciętą od innych ludzi, stawałam się odpowiedzialna za moralność, pomijałam. Uznawałam, że autor się mylił, że tylko częściowo stawał się indywidualistą, albo po prostu nie zauważałam tych fragmentów – nie jestem pewna, którą drogę obrałam. Wtedy mój chaos nie był jeszcze zły, nawet jeśli bardzo się starałam, by tak było. Wierzyłam w to, że jestem ważna, ważniejsza od wszystkich innych istot na tym świecie.
Wtedy pojawił się on. Boże mój! Diabeł, który przybrał twarz człowieka! To nie mógł być... To nie był człowiek. To była istota z oczami, które demonicznie przewiercały się przez moją krew. Kazał nazywać siebie Red, od Redeemer, od Zbawiciela. Cholerny Zbawiciel! Niósł mi Światło ze swoim Zbawieniem od Boga. Nie jestem pewna, czy Boga Piekieł, czy Boga Niebios; ta niepewność, czy pochodzę z dołu, czy z góry, pieczętowało moje zgubienie; skądkolwiek nie przyszłam, byłam dumna.
Red zahipnotyzował mnie jednym spojrzeniem, jednym słowem, jednym gestem. Kochałam go choćby za to, jak wyglądał – zniszczony ćpun na samym końcu drogi. Miał przepalone żyły, oczy, mózg, każda jego część przestawała pracować, jednak wierzyłam, że to był koszt wielkiego umysłu i czystej duszy. Demonizowałam go i stwarzałam sobie wizję świętego w głowie naprzemiennie, nie zwracając uwagi na to, że on doceniał moją naiwność, bo byłam mu potrzebna. Wykorzystywał mnie, jednak kto, kochając, nie wykorzystuje drugiej osoby?
Dzięki niemu nauczyłam się przetrwania na ulicy. Wiedziałam, do kogo się zwrócić, by załatwić mu prochy. Nauczyłam się, kiedy należy uderzyć dilera i dlaczego należy to zrobić; stałam się brutalna. To już nie było zrzucanie skrzynek pocztowych, wyśmiewanie słabszych, buntowanie się przeciwko autorytetom. Dzięki mojemu Zbawicielowi stałam się jedną z wojowniczek w jego Boskiej Armii; tak to nawet nazywałam. Umiejętność przeciwstawienia się zasadom i normom fascynowała i pasjonowała mnie, agresja zaś mnożyła we mnie poczucie, że to wszystko jest prawdziwe i właściwe. Byłam dzieckiem woli – i nie straciłam tej woli, bo odrzuciłam społeczeństwo i stałam się wyrzutkiem. Dlatego mogłam więcej niż wszyscy inni. Ceną było coraz większe znudzenie światem. Ceną było poszukiwanie wrażeń trwałych.
Tylko czy naprawdę doceniałam swojego Zbawiciela? Sam w sobie był jedynie odpadem, powoli gnijącym śmieciem. Lubiłam jedynie, gdy Red ćpał – tylko wtedy zgadzał się z tym, co mówię, podsuwał mi nowe pomysły, siał ziarno na rolę. O tak, mój Zbawiciel wiedział, gdzie i jak zasiać, by ani ziarno nie padło na drogę, ani na skałę, ani między ciernie. Rzucił mi je w twarz, a ja pozbierałam je i wydałam plon stukrotny.
A może zupełnie odwrotnie. Może ja byłam Prorokinią, która dostrzegała w nieznaczących ludziach i zdarzeniach przesłanie.
Jeśli jednak byłam Prorokinią, to zupełnie inną od swojego Zbawiciela. Nie ćpałam, świadoma tego, jak to wyniszcza. Zresztą, Red nienawidził, gdy brałam. Stawałam się wtedy nieobecna, pogrążona w myślach, a w końcu – płaczliwa. Nagle budziły się we mnie stracone emocje i stawałam się skrzywdzonym potworem tęskniącym za wszystkim, co przestał doceniać i czym gardził. Godzinami mogłam opowiadać, że chciałam, by rodzice mnie kochali naprawdę, zamiast zostawiać mnie z mnóstwem pieniędzy i pod opieką obcych kobiet, które, chociaż o mnie dbały – nie potrafiły mi pomóc. Wołałam za niewinnością. Zdarzało mi się wpadać w stany na pograniczu psychozy i pragnień samobójczych; chciałam się zabić, by móc odzyskać moją bezsprzecznie skradzioną duszę, ukrytą gdzieś w zakamarkach.
Dzięki prochom dosięgałam do cząstki, którą Bóg we mnie zamieścił, bym funkcjonowała – do cząstki człowieczeństwa. Stawałam się zdrowsza, skrzywdzona, pełna emocji. To nie dawało mi jednak żadnego spełnienia, nie wychodziło poza krzyki, pozostawiało mnie w stanie biernym. Budziłam się kolejnego dnia i nie miałam niczego, czego pragnęłam – ani miłości rodziców, ani niewinności, ani własnej duszy. Nawet tęsknoty za tym wszystkim.
W międzyczasie jednak Red mnie słuchał, bił, rżnął gdzieś na podłodze, gdy płakałam. To chyba był wyraz jego troski. Albo nienawiści. Albo po prostu używał sobie przed własną śmiercią. Czy dlatego pozwalałam mu na to wszystko? Bo wiedziałam, że to już ostatnie dni?
W końcu zniknął. Nikt nie mógł znaleźć jego ciała i jestem pewna, że sam Bóg lub Diabeł zabrał je do siebie. Był w końcu Zbawicielem, a Zbawiciele nie mają tendencji do umierania jak śmiertelnicy. Świadomość jednak, że on w końcu mnie zostawi, bym szerzyła jego słowo (a może swoje własne?), uspokoiła mnie. Nigdy nie płakałam po utraconej miłości – nie straciłam jej w końcu. Nie tak całkowicie.
Brak tego mężczyzny zgubił mnie. Zaczęłam ćpać, chcąc odkryć jego mądrość, jednak prochy dość szybko pokazały mi, jak jestem ślepa na prawdę. Musiałam więc zacząć szukać innych dróg, by zabić rozpacz rodzącą się we mnie z tęsknoty za wyższymi emocjami. Wróciłam do przyjaciół; odkryłam bez większego zdumienia, że część z nich targnęła się już na swoje życie.
Nie powiem, rozważałam to dłuższy czas. Nic mnie nie cieszyło, nic nie wzruszało, byłam znudzona do granic możliwości. Czasami na sucho racjonalizowałam sobie, że śmierć będzie rozwiązaniem – bo skoro nie mogłam znaleźć nic, co by mnie obudziło z letargu, to może właśnie potrzebowałam umrzeć. Może w śmierci znalazłabym coś, czego pragnęłam, nie umiejąc tego nazwać.
Byłam jednak estetką. Wiedziałam, co się dzieje z ciałem, które samo ulega destrukcji. Romantyczne spojrzenie na samobójstwo odrzucało mnie brakiem realizmu. Nikt, kto targnął się na życie, nie wyglądał pięknie, bo śmierć sama w sobie, jakkolwiek pociągająca, nie była piękna. Myślałam więc o wszelkich sposobach na śmierć, które wymazałyby mnie całkowicie z tego świata. Miałam jednak wrażenie, że jeśli umrę i zniszczę swoją istotę, nie będę w stanie zatroszczyć się o to, by pozostać piękną. Zostanę, jeśli nie ciałem w rozkładzie, wspomnieniem niekoniecznie zmysłowym i niekoniecznie doskonałym.
Trwało to kilka miesięcy. Wracałam do norm narzucanych przez społeczeństwo, tylko nigdy się nie śmiałam ani nie płakałam. Rodzice wysłali mnie do psychologa i psychiatry, ale nie mówiłam nic w ich obecności. Potrzebowałam mamy i taty, potrzebowałam, by to oni spędzili ze mną te godziny w milczeniu. Nie chcieli – znowu woleli oddać mnie pod opiekę kogoś, kto znał się lepiej. Ale nie wyraziłam tej potrzeby, wiedząc, że i tak jej nie posłuchają. Zwłaszcza mama, która moją depresję traktowała jako atak na jej metody wychowawcze.
W końcu naprawdę zaczęłam planować własną śmierć. Powoli, stopniowo dojrzewałam do kolejnych metod, które odrzucałam po kolei, wiedząc, że nie są w stanie zapewnić mi odrobiny estetyki. Czułam wściekłość; samobójstwo nie oznaczało zniknięcia, a właśnie uśnięcia na zawsze i zapadnięcia się w rzeczywistości potrzebowałam dla zadowolenia samej siebie.
Dopiero Lea swoim skokiem z piętnastego piętra utwierdziła mnie w przekonaniu, że w śmierci nie ma nic wyzwoleńczego. Umierasz, zostawiając za sobą kał i mocz w swoich ubraniach od śmierci, zostawiasz robaki, które zjadają resztki ciebie i żałość po kolejnej straconej duszy.
Zaczęłam więc poszukiwania czegoś, co oddałoby mi radość do życia, co by je uświęciło i nadało mu sens. Prochy, alkohol i dziki seks do upojenia miałam za sobą; każda z tych rzeczy emocje wywoływała na moment, dawała mi przyjemność, ale ulotną, zostawiającą po sobie tylko żal, że jednak byłam w tym miejscu, nie w innym, mogącym dać więcej. Wszystko rozbijało się o tę ulotność, chwilowość, której nienawidziłam. Nic w moim życiu nie trwało dłużej niż dziesięć minut. 

6 komentarzy:

  1. Będzie więcej. Pisze się. :3

    OdpowiedzUsuń
  2. [Ogromny kawał świetnego tekstu. Styl masz przepiękny, przekazałaś to, co chciałaś, nie zapominając o tym jaka atmosfera towarzyszyła Catherine w tamtym czasie. Realia jej przeszłości oddane po mistrzowsku. Ciekawość mnie zżera oczywiście, nie mniej jednak jestem zachwycona. :)]

    OdpowiedzUsuń
  3. Opisy przeżyć, sytuacji, śmierć. Ta notka jest świetna. Masz duży potencjał, naprawdę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Pisałam Ci ostatnio, że Cat jest wspaniała, bo jest normalna i nienormalna jednocześnie. Czy coś takiego. Teraz stwierdzam, że jest nienormalna, co nie oznacza, że nie potrafi udawać i grać. Mam jednak wrażenie, że ona wciąż czegoś szuka, że prawdopodobnie nie jest jeszcze Cat, którą mogłaby lub chciałaby być.
    Pisz jeszcze. Szybciej. Więcej. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! :D
      Ona jest... dziwna. Ale nie nazywałabym jej nienormalną po tej nocie. To tylko zwyczajna depresja.

      Usuń
  5. Nie potrafię znaleźć lepszego porównania, więc będzie takie; każde zdanie tego tekstu przypomina wyprasowaną, równiutko poskładaną koszulę. W notce jest mowa o emocjach, choć jako czytelnik widzę je za szybą tekstu, nie udzielają mi się, co nie jest ani dobre, ani złe. Raczej ciekawe. Ostatnie zdanie jest prawdziwą wisienką na torcie. Czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń