Aktualnie

Temperatura: 1°-9°C
02.02.2015 - Nieaktywne postaci usunięte
27.01.2015 - Lista obecności zakończona.

Szablon od niekonkretnej.

Zapraszam do zapisów.

wtorek, 20 stycznia 2015

2. I zostanie ci zwrócone życie intensywniejsze niż przedtem. ~ Amelie Nothomb.

Uznałam, że skoro moich uczuć nie ma w tym miejscu, muszą być gdzieś indziej. Podstępny złodziej duszę wywiózł poza ludzkie granice, poza kraj, więc jedynym wyjściem, jakie mi pozostało, było udanie się w podróż, by odzyskać swoją integralną część.
Nie było trudno zdobyć pieniądze na wyjazd. Otworzyłam się przed psychologiem, udając, jakobym znalazła w sobie szczątki zainteresowania światem. Uwierzył mi – przekonany o własnych umiejętnościach, przekazał prędko dobrą nowinę moim rodzicom, którzy chętnie wcisnęli mi pieniądze do rąk i błogosławili podróż w nieznane. Jestem przekonana, że czuli ulgę, widząc, jak odjeżdżam.
Dlaczego nie poprosiłam ich po prostu, nie wiem. Nie potrafiłam już wtedy być prawdziwa. Przybrałam tyle masek, że dotarcie do mojej twarzy stało się już niemożliwe, mogłam jedynie zmieniać się, dostosowywać do sytuacji. Nie miałam powodu, by troszczyć się o to, że obrosłam w kłamstwa; one pomagały mi przetrwać, tak przynajmniej sądziłam.
Życie po to by przetrwać prowadzi jednak tylko do zniszczenia. Byłam szczurem wyczekującym kolejnego dnia. I jak szczur, widząc wspaniałości, kierowałam się do odpadów – do chorych z rozpaczy, przeładowanych emocjami lub podobnych mi, nieumiejących ich w sobie odnaleźć. Gardziłam tymi wszystkimi ludźmi, gdyż ciągle trwali, pragnąc umrzeć, ale nie mogąc się na to zdecydować. Godziny, które spędzali na jedynym pocieszeniu, jakie im zostało – na fantazjach o zniknięciu – nagle wydały mi się nudne, bezsensowne. Żaden z nich nie dawał mi rozwiązania dla mojego problemu, jedynym wyjściem więc było odsunąć się od wyrzutków i stać się kimś bez ani jednego bezpiecznego miejsca.
Jednak samotność w takim wydaniu jest najtrudniejsza. Potrzebowałam ludzi, którzy byliby gotowi przyjąć mnie taką, jaką byłam, i stopniowo napełniać mnie emocjami. Nikt taki się nie znalazł.
Chodząc wiekowymi uliczkami drugi raz myślałam o tym, by wszystko skończyć. Ogarniała mnie niemoc. Wyobrażałam sobie, że żyję jak wszyscy, mam rodzinę, dom, kochającego męża lub żonę, dzieci... chciałam coś poczuć, dokładnie tak, jak bohaterki wszystkich filmów, które produkowano ostatnimi czasy. Pragnęłam zaznać choć odrobiny miłości, pozbyć się niepokoju, wiecznego dążenia do rzeczy abstrakcyjnych. Tylko, niestety, to było nieosiągalne. Dlatego znów wróciłam do wyobrażeń o samobójstwie, choć racjonalizację zmieniłam na czystą ciekawość. Co stałoby się dalej? Jak wyglądało ciało w agonii i martwe? Co czuło się, mordując...?
Przechodząc przez ulicę, błagam Boga, by kierowca okazał się psychopatą i by moment był właściwy na zabójstwo na drodze.
Jednak czy śmierć zadana mi samej pokazałaby mi Siebie naprawdę? Czy dostałabym jakieś odpowiedzi? Poczułabym ją bez wątpienia, lecz czy doświadczyłabym Jej boskiego czynu? Czy byłam gotowa pozwolić, by moje ciało uległo rozkładowi?
Czy, nie mogąc się zdecydować na samobójstwo, musiałam zabić kogoś?
Ta myśl mnie przerażała, więc zaczęłam wykłócać się z samą sobą o pragnienia. Z jednej strony, żądałam silniejszych wrażeń, bo pustka wewnątrz była nie do zniesienia; rozbijałam się na drobniejsze kawałki każdego dnia. Z drugiej strony, nie chciałam spędzić życia na pogoni za jakimikolwiek odczuciami. Rzucałam więc wyzwiskami na każdą ze stron w konflikcie, zmieniałam zdanie, krzyczałam na siebie, ostatecznie dochodząc do wniosku, że nie mogę być sama w umyśle. Tam musiało się coś dziać; widziałam tylko efekty, wojnę, nie wielką politykę. Duchy, szatan, nieważne, co mnie kontrolowało. Uwierzyłam, że nie jestem w tym sama. Bo jak człowiek, istota doskonała, jak indywidualistka doceniająca to, że potrafi samodzielnie dokonywać wyborów mogłaby być urzeczona śmiercią... ?
Zło mnie fascynowało. Zło mnie odrzucało. Byłam rozdarta.
Zaczęłam w końcu żyć wyobrażeniami, dawały bowiem pewnego rodzaju rozrywkę. Analizowałam każdy element swojej psychiki i tej wojny, upatrując w jej końcu rozwiązanie. Starałam się kierować wydarzeniami, stworzyłam postacie do niej. Historia Dwóch Królowych zajmowała mi całe dnie i noce. Widziałam w nich kreatorkę i destruktorkę, dobro i zło, szczęście i nienawiść. Jednak im dłużej żyłam tym wyobrażeniem, tym bardziej zdawałam sobie sprawę z tego, że wszystkie te pojęcia są pomieszane i nie ma w nich czystości. Świat nagle przestał być czarno-biały.
Dawno, dawno temu, w dalekiej wiosce żyła sobie pewna dobra Królowa. Dbała o swój lud, broniła przed obcymi, zabawiała odpowiednio, gdy trzeba było. Idealizm i piękne myśli przyświecały jej – chciała równości, braterstwa, miłości, szczęścia dla każdego. Czyniła wszystko tak, by każdy miał to, czego potrzebował do osiągnięcia spokoju ducha. Pragnęła zbawić nieszczęśliwych.
Ale ludzie byli tylko ludźmi. Odbierali jej wszystko, by wzbogacić siebie. Oszukiwali, korzystając z ufności, jaką ich obdarzała; nazywali potem naiwną. Za wszystko, co złego uczynili, winą obarczali Królową, a ona, dobra dusza, zgadzała się z tym, by nie wywołać u nich niepotrzebnego poczucia winy. Kochała wszystkich; czyż dobra Królowa nie wybacza, gdy jej poddani postępują źle?
Bólu nie dało się jednak przełknąć jedynie dzięki wierze w idee. Dzięki mocom Królowej niewymówiony ból stał się realny, zmienił się w rzeczywistą, sprytną i silną bestię, i przybrał imię Boleja.
Bolej czaił się w kątach i wyskakiwał znienacka. Bolej przesuwał meble, by Królowa mogła się potknąć i upaść. Bolej zmieniał pogodę, by ciągle padał deszcz. Bolej sprawił, że Królowa zaczęła nienawidzić bycia Królową, zaczęła nienawidzić swojego życia. I swoich poddanych.
Najpierw zaczęła odmawiać im pomocy, gdy ją wykorzystywali. Z szacunku do niej wieśniacy odchodzili; Bolej szedł za nimi, potem swojej pani powtarzał każde wyzwisko i kłamstwo. Rozżalona, Królowa zaprzestała pomagać poddanym w ogóle, zamknęła się w swoim zamku. Wykorzystywała tych, których wcześniej chciała bronić; każdy, kto umarł z pragnienia czy głodu stawał się częścią kościanego zamku. Bolejowi jednak było mało, on potrzebował więcej i więcej, więc nie przestawał śledzić Królowej krok w krok. Utrudniał jej życie, sprawiał, że coraz częściej płakała, że stała się zupełnie niestabilna. Zaczęła fascynować się śmiercią, przestała w cokolwiek wierzyć.
Bolej odebrał jej idealizm. A idealiści, których wiara została rozłamana, są najniebezpieczniejszymi istotami.
Po pewnym czasie królestwo stało się miejscem smutku i niespodziewanej śmierci. W samym sercu stał zamek obudowany kośćmi na pamiątkę wszystkich zdrajców Królowej.
Wtedy właśnie, na prośbę przerażonych wieśniaków, z kwiatu tulipana wyszła nowa, Druga Królowa, piękna, czysta i dobra. Przybyła do zamku, wyłamała kościaną bramę, modląc się, by wciąż dało się uratować jej starszą siostrę.
Było jednak za późno. Bolej zdążył doprowadzić swoją panią do szaleństwa. Pierwsza Królowa nie czuła już nic poza lękami, nienawiścią i bólem, nie miała żadnych pragnień niedyktowanych przez bestię.
Druga Królowa była jednak potężną czarodziejką. Wyzwała Boleja do walki, żądając, by zniknął z tej krainy. Bolej śmiał się jedynie i atakował: deszczem, szeptami o krzykach wieśniaków, przesuwaniem mebli, rzucaniem belek pod nogi. Ale Młodsza znała podstępność Boleja; ilekroć atakował, Pani z Tulipana śmiała się z własnego przestrachu, niezdarności, zaś w deszczowe dni malowała kwiaty w swoich komnatach. Magią zaczarowywała też Pierwszą Królową; nie dało się od niej już odebrać żalu i bólu, wylanie tego bowiem zniszczyłoby krainę; każdy, widząc tyle smutku, zostałby tym smutkiem przeklęty. Jedynym wyjściem było zablokowanie części uczuć Pierwszej Królowej, ograniczenie jej lęków, pozwolenie jej na funkcjonowanie na swój dziwny, szalony, niezrozumiały dla nikogo sposób.
Ale Bolej nie zamierzał się poddawać. Planował zemstę za zniszczenie jego kościanego królestwa i za przywrócenie wieśniakom wiary i dobrobytu. Uderzał raz po raz w Drugą Królową; zauważył jednak, że to nie działało, smutek nigdy jej nie dosięgał. Zaatakował swoją właściwą panią po raz kolejny i właśnie wtedy rozpętała się prawdziwa wojna.
Druga Królowa nie mogła pozwolić, by znowu skrzywdzono jej siostrę, dobyła więc broni i rozpoczęła walkę z Bolejem. Uderzała go, jednak nie była w stanie go pokonać, dopóki Pierwsza Królowa nie zdecydowałaby o tym samodzielnie. Wystarczyłby krzyk, zawołanie... Jednak Starsza, zajęta własnym smutkiem i żalem, pragnieniem swojej destrukcji i destrukcji innych, tępo patrzyła na walkę, czasami tęsknie zerkając w stronę swojej młodszej siostry. Chciała, żeby wojna się skończyła, jednak nie potrafiła odesłać Boleja daleko stąd. Rozumiała, że wszystko zależy od niej; brakowało sił, by coś z tym zrobić.
Czary Młodszej Królowej jednak zaczynały działać; Starsza zaczynała cieszyć się niepozornymi rzeczami. Jej serce nadal przepełniało się nienawiścią i wystarczyło wspomnienie człowieka, by Królowa kierowała przekleństwa w przestrzeń.
Na szczęście, Słońce czasami wychylało się zza chmur.
Tak nadszedł dzień, w którym Bolej musiał zniknąć. Zajęty walczeniem z Drugą Królową, nie zdołał zaatakować ani razu swojej pani, nie spostrzegł więc, gdy w końcu stanęła obok niego i zażądała stanowczo, by zniknął wraz z całym bólem, który wyrządził.
Dwie Królowe zasiadły na tronie. Rządziły razem – choć zadaniem Drugiej główne było utrzymywanie Pierwszej w spokoju. Nie przeszkadzało jej to, kochała swoją siostrę, w końcu pochodziła z jej smutku. Wieśniacy również zrozumieli, że zostali sami ze swoimi problemami i nie mogli wykorzystywać żadnej ze swoich opiekunek. Spokój był niestały, bo Pierwszą Królową wszystko mogło zdenerwować, jednak Młodsza siostra zawsze znajdowała się obok, by pomóc.
Dotarłam w końcu do momentu, gdy historia nie wystarczała. Kolejne epizody życia Dwóch Królowych tylko nakazywały mi wrócić do rzeczywistości.
Zatem wróciłam. Powrót jednak nie był przyjemny, ponieważ to, co kreowałam w swojej głowie zapewniało mi bezpieczeństwo. Obserwowałam jedynie, czasami dodawałam wydarzenia, zmieniałam je, jednak nigdy nie musiałam brać czynnego udziału we wszystkich walkach. Codzienność zaś witała mnie uderzeniami, na które musiałam odpowiadać. Stało się jasne, że boję się rzeczywistości jako takiej. Wyobrazić sobie emocje czy ich brak było łatwo. Czuć je lub ich nie mieć... już nie umiałam sobie z tym poradzić.
To mnie doprowadziło do szaleńczej determinacji. Musiałam znaleźć coś, co sprawiłoby, że emocje do mnie by wróciły. Przekonałam się, że jedyną realną drogą jest śmierć. Nie było innego wyjścia.
Musiałam zabić. Nie siebie, ja nie byłam tego warta. Musiałam zabić.
Przygotowania do tego aktu zrytualizowałam: planowanie, decyzja, obserwowanie, robienie notatek, podążanie. Stałam się maniakiem; nie spałam, wyobrażając sobie moment odzyskania swojej skradzionej duszy. Wpadłam w paranoję, psychozę, wszystko, co znajdowało się w mojej głowie wybuchło i patrzyło w kierunku tego jednego celu. Po raz pierwszy współpracowałam sama z sobą, tworząc świętość z czegoś, co nigdy nie powinno być świętym.
Tylko życie mnie zaskoczyło. W noc planowanego morderstwa zdałam sobie sprawę, że nie zabiję wybranej tak starannie ofiary. Nie potrafiłam zdobyć się na to, gdyż w pewien sposób przywiązałam się. Znałam cały rozkład dnia tego jednego mężczyzny, wiedziałam, co lubi, czego nie, wiedziałam, że czasami płacze, gdy nikt nie widzi. To byłoby jak zabicie kogoś ukochanego, a ja nie chciałam zabić kogoś aż tak ważnego. Nie potrafiłabym odebrać życia człowiekowi, któremu zawdzięczałam jakiekolwiek emocje. To tylko odsunęłoby moją duszę do punktu, w której nigdy nie mogłabym jej dosięgnąć.
Tamtej nocy chodziłam po ciemnych ulicach miasta, w którym mieszkałam. Obserwowałam światła w mieszkaniach. Wyobrażałam sobie, że jestem jak oni – kochająca, radosna, szczęśliwa... Zrozumiałam, że nie było mi przeznaczone zakochać się w kimś zupełnie nieodpowiednim, wyjść za mąż, urodzić dziecko, znudzić się stabilnym życiem, trwać w nim mimo wszystko, dla pozorów. Coś, co we mnie pękło dawno temu zaburzyło zdrowy proces rozwijania się.
To upośledzenie dało mi gniew.
Stałam tak przed jednym z bloków zaraz pod lasem i patrzyłam tępo przed siebie. Czułam, jak ręce drżą z wściekłości. Chciałam krzyczeć, wrzeszczeć głośno, wyrzucić z siebie potwora, którym byłam. Chciałam umrzeć, naprawdę chciałam umrzeć w tamtym momencie. Wiara w swoją nadzwyczajność za mocno kłóciła się z tym przeklętym upośledzeniem. Pragnęłam się go pozbyć raz na zawsze! Niedługo zaczęłam cała dygotać, płakać, wyjmując broń i przykładając ją sobie do skroni.
- Przepraszam, nie wiesz, która godzina? - Usłyszałam za swoimi plecami.
Instynktownie wymierzyłam broń i dopiero wtedy zobaczyłam młodego mężczyznę. Był księdzem, widziałam białą koloratkę przy jego gardle, najwyżej miał dwadzieścia kilka lat. Pamiętam ładną twarz, jeszcze nieco dziecinną, i niebieskie oczy.
Wtedy zapragnęłam ponad wszystko, by mnie ocalił.
A jednak przede mną był tylko człowiek, tak samo niezdolny do ocalenia siebie, jak i ja. W tym sensie byliśmy podobni, jednak mnie zżerała moja własna choroba, jego za chwilę miała zeżreć moja rzeczywistość. Serce biło mi szaleńczo, bo nagle dotarło do mnie, że to, czego poszukiwałam, nigdy nie miało spełnić się w chwili morderstwa. Ot, pragnęłam morderstwa dla samego aktu, by cokolwiek zostało przy mnie na zawsze.
Lecz czy to w ogóle jest powód, by zabić? Nie jest. Nigdy nie był. Nie będzie.
Zatem: strach, stopniowe naciskanie spustu, powolne sunięcie kuli w jego kierunku, uderzenie; mnóstwo krwi i nieokreślony dźwięk, gdy trafiłam w gardło, upadanie ciała, konwulsje. Sylwetki ludzi w oknach znikające równie szybko jak się pojawiły. Długo trwałam w jednej pozie, zapamiętując wszystko, przenosząc obraz do mojej pamięci ze świadomością, że będzie mnie on nawiedzać całe dnie, całe noce, do końca życia.
Czerwona koloratka.
Odwróciłam się powoli i powolnym krokiem skierowałam się w stronę lasu; niedługo trwało, jak świadomość uderzyła mnie w twarz. Dalej nie rozumiałam, co się stało, a może rozumiałam aż za dobrze i dlatego byłam w stanie rozpocząć szaleńczy bieg? Miałam krew na dłoniach, nie wiem, czy wyobrażoną, czy prawdziwą. Broń ślizgała się po mokrych, lepkich palcach, ale trzymałam ją mocno. Bałam się, po raz pierwszy od dawna bałam się! To był wiwat moich emocji, które nagle się zbudziły!
Jeśli jednak była w tym radość, dlaczego płakałam, biegnąc przez las, nie wierząc, że uda mi się uciec?
Boże, powinieneś był zmienić dla mnie swoje plany. Wcześniej byłam tylko smutnym dzieckiem, wraz z dokonaniem tego czynu przestałam zasługiwać na jakąkolwiek łaskę od ciebie.

A jednak pozwoliłeś mi przeżyć.


A TUTAJ JEST KARTA KOGOŚ NAPRAWDĘ WYJĄTKOWEGO: KLIK

4 komentarze:

  1. Tak jak i pierwsza część, tak i ta ogromnie mi się podobała. Masz styl, które mnie urzeka.

    OdpowiedzUsuń
  2. I znowu ładnie. I znowu pięknie. Cat jest coraz ciekawsza. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. W końcu nadrobiłam zaległości w czytaniu :) Ale chyba nie mam nic więcej do powiedzenia. Wszystko ładnie pięknie. I cieszy mnie, że tak często piszesz.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nota jeszcze lepsza niż ta poprzednia, chociaż szczerze powiedziawszy nie wyobrażałam sobie, że to w ogóle możliwe! Catherine jest niesamowicie rozbudowaną i przemyślaną postacią (wiedziałam o tym od początku!), a jej przeszłość stanowi świetne podłoże do rozwijania jej na obecną chwilę. Zaskoczyła. Doprawdy nie tego się spodziewałam. Dobrze wiesz, że zachwycam się Twoim stylem bardzo, bardzo często. Teraz też to robię. ;)
    A bajka o Królowej idealnie wpasowana w narrację Catherine. Kolejny wpis, który nie jest pusty i nudny. Ma swój morał. Brawo!

    OdpowiedzUsuń