Uznałam,
że skoro moich
uczuć nie ma w tym miejscu, muszą być gdzieś indziej. Podstępny
złodziej duszę wywiózł poza ludzkie granice, poza kraj, więc
jedynym wyjściem, jakie mi pozostało, było udanie się w podróż,
by odzyskać swoją
integralną część.
Nie
było trudno zdobyć pieniądze na wyjazd. Otworzyłam
się
przed psychologiem, udając, jakobym znalazła w sobie szczątki
zainteresowania światem. Uwierzył mi – przekonany o własnych
umiejętnościach, przekazał prędko
dobrą
nowinę moim rodzicom, którzy chętnie wcisnęli mi pieniądze do
rąk i błogosławili podróż w nieznane. Jestem przekonana, że
czuli ulgę, widząc, jak odjeżdżam.
Dlaczego
nie poprosiłam ich po prostu, nie wiem. Nie potrafiłam już wtedy
być prawdziwa. Przybrałam tyle masek, że dotarcie do mojej twarzy
stało się już niemożliwe, mogłam jedynie zmieniać się,
dostosowywać do sytuacji. Nie miałam powodu, by troszczyć się o
to, że obrosłam w kłamstwa; one pomagały mi przetrwać, tak
przynajmniej sądziłam.
Życie
po to by przetrwać prowadzi jednak tylko do zniszczenia. Byłam
szczurem wyczekującym kolejnego dnia. I jak szczur, widząc
wspaniałości, kierowałam się do odpadów – do chorych z
rozpaczy, przeładowanych emocjami lub podobnych mi, nieumiejących
ich w sobie odnaleźć. Gardziłam tymi wszystkimi ludźmi, gdyż
ciągle trwali, pragnąc umrzeć, ale
nie mogąc się na to zdecydować. Godziny, które spędzali na
jedynym pocieszeniu, jakie im zostało – na fantazjach o zniknięciu
– nagle wydały mi się nudne, bezsensowne.
Żaden z nich nie dawał mi rozwiązania dla mojego problemu, jedynym
wyjściem więc było odsunąć się od wyrzutków i stać się kimś
bez ani jednego bezpiecznego miejsca.
Jednak
samotność w takim wydaniu jest najtrudniejsza. Potrzebowałam
ludzi, którzy byliby gotowi przyjąć mnie taką, jaką byłam, i
stopniowo napełniać mnie emocjami. Nikt taki się nie znalazł.
Chodząc
wiekowymi uliczkami drugi raz myślałam o tym, by wszystko skończyć.
Ogarniała mnie niemoc. Wyobrażałam sobie, że żyję jak wszyscy,
mam rodzinę, dom, kochającego męża lub żonę, dzieci... chciałam
coś poczuć, dokładnie tak, jak bohaterki wszystkich filmów, które
produkowano ostatnimi czasy. Pragnęłam zaznać choć odrobiny
miłości, pozbyć się niepokoju, wiecznego dążenia do rzeczy
abstrakcyjnych. Tylko, niestety, to było nieosiągalne. Dlatego znów
wróciłam do wyobrażeń o samobójstwie, choć racjonalizację
zmieniłam na czystą ciekawość. Co stałoby się dalej? Jak
wyglądało ciało w agonii i martwe? Co czuło się, mordując...?
Przechodząc
przez ulicę, błagam Boga, by kierowca okazał się psychopatą i by
moment był właściwy na zabójstwo na drodze.
Jednak
czy śmierć zadana mi samej pokazałaby mi Siebie naprawdę? Czy
dostałabym jakieś odpowiedzi? Poczułabym ją bez wątpienia, lecz
czy doświadczyłabym Jej boskiego czynu? Czy byłam gotowa pozwolić,
by moje ciało uległo rozkładowi?
Czy,
nie mogąc się zdecydować na samobójstwo, musiałam zabić kogoś?
Ta
myśl mnie przerażała, więc zaczęłam wykłócać się z samą
sobą o pragnienia. Z
jednej strony, żądałam silniejszych wrażeń, bo pustka wewnątrz
była nie do zniesienia; rozbijałam się na drobniejsze kawałki
każdego dnia. Z drugiej strony, nie chciałam spędzić życia na
pogoni za jakimikolwiek odczuciami. Rzucałam więc wyzwiskami na
każdą ze stron w konflikcie, zmieniałam zdanie, krzyczałam na
siebie, ostatecznie dochodząc do wniosku, że nie mogę być sama w
umyśle. Tam musiało się coś dziać; widziałam tylko efekty,
wojnę, nie wielką politykę. Duchy, szatan, nieważne, co mnie
kontrolowało. Uwierzyłam,
że nie jestem w tym sama. Bo jak człowiek, istota doskonała, jak
indywidualistka doceniająca to, że potrafi samodzielnie
dokonywać wyborów mogłaby
być urzeczona
śmiercią... ?
Zaczęłam
w końcu żyć wyobrażeniami, dawały bowiem pewnego rodzaju
rozrywkę. Analizowałam każdy element swojej psychiki i tej wojny,
upatrując w jej końcu rozwiązanie. Starałam się kierować
wydarzeniami, stworzyłam postacie do niej. Historia Dwóch Królowych
zajmowała mi całe dnie i noce. Widziałam w nich kreatorkę i
destruktorkę, dobro i zło, szczęście i nienawiść. Jednak im
dłużej żyłam tym wyobrażeniem, tym bardziej zdawałam sobie
sprawę z tego, że wszystkie te pojęcia są pomieszane i nie ma w
nich czystości. Świat nagle przestał być czarno-biały.
Dawno,
dawno temu, w dalekiej wiosce żyła sobie pewna dobra Królowa.
Dbała o swój lud, broniła przed obcymi, zabawiała odpowiednio,
gdy trzeba było. Idealizm i piękne myśli przyświecały jej –
chciała równości, braterstwa, miłości, szczęścia dla każdego.
Czyniła wszystko tak, by każdy miał to, czego potrzebował do
osiągnięcia spokoju ducha. Pragnęła zbawić nieszczęśliwych.
Ale
ludzie byli tylko ludźmi. Odbierali jej wszystko, by wzbogacić
siebie. Oszukiwali, korzystając z ufności, jaką ich obdarzała;
nazywali potem naiwną. Za wszystko, co złego uczynili, winą
obarczali Królową, a ona, dobra dusza, zgadzała się z tym, by nie
wywołać u nich niepotrzebnego poczucia winy. Kochała wszystkich;
czyż dobra Królowa nie wybacza, gdy jej poddani postępują źle?
Bólu
nie dało się jednak przełknąć jedynie dzięki wierze w idee.
Dzięki mocom Królowej niewymówiony ból stał się realny, zmienił
się w rzeczywistą, sprytną i silną bestię, i przybrał imię
Boleja.
Bolej
czaił się w kątach i wyskakiwał znienacka. Bolej przesuwał
meble, by Królowa mogła się potknąć i upaść. Bolej zmieniał
pogodę, by ciągle padał deszcz. Bolej sprawił, że Królowa
zaczęła nienawidzić bycia Królową, zaczęła nienawidzić
swojego życia. I swoich poddanych.
Najpierw
zaczęła odmawiać im pomocy, gdy ją wykorzystywali. Z szacunku do
niej wieśniacy odchodzili; Bolej szedł za nimi, potem swojej pani
powtarzał każde wyzwisko i kłamstwo. Rozżalona, Królowa
zaprzestała pomagać poddanym w ogóle, zamknęła się w swoim
zamku. Wykorzystywała tych, których wcześniej chciała bronić;
każdy, kto umarł z pragnienia czy głodu stawał się częścią
kościanego zamku. Bolejowi jednak było mało, on potrzebował
więcej i więcej, więc nie przestawał śledzić Królowej krok w
krok. Utrudniał jej życie, sprawiał, że coraz częściej płakała,
że stała się zupełnie niestabilna. Zaczęła fascynować się
śmiercią, przestała w cokolwiek wierzyć.
Bolej
odebrał jej idealizm. A idealiści, których wiara została
rozłamana, są najniebezpieczniejszymi istotami.
Po
pewnym czasie królestwo stało się miejscem smutku i
niespodziewanej śmierci. W samym sercu stał zamek obudowany kośćmi
na pamiątkę wszystkich zdrajców Królowej.
Wtedy
właśnie, na prośbę przerażonych wieśniaków, z kwiatu tulipana
wyszła nowa, Druga Królowa, piękna, czysta i dobra. Przybyła do
zamku, wyłamała kościaną bramę, modląc się, by wciąż dało
się uratować jej starszą siostrę.
Było
jednak za późno. Bolej zdążył doprowadzić swoją panią do
szaleństwa. Pierwsza Królowa nie czuła już nic poza lękami,
nienawiścią i bólem, nie miała żadnych pragnień niedyktowanych
przez bestię.
Druga
Królowa była jednak potężną czarodziejką. Wyzwała Boleja do
walki, żądając, by zniknął z tej krainy. Bolej śmiał się
jedynie i atakował: deszczem, szeptami o krzykach wieśniaków,
przesuwaniem mebli, rzucaniem belek pod nogi. Ale Młodsza znała
podstępność Boleja; ilekroć atakował, Pani z Tulipana śmiała
się z własnego przestrachu, niezdarności, zaś w deszczowe dni
malowała kwiaty
w
swoich komnatach. Magią
zaczarowywała też Pierwszą Królową; nie
dało się od niej już
odebrać
żalu i bólu, wylanie tego bowiem zniszczyłoby krainę; każdy,
widząc tyle smutku, zostałby tym smutkiem przeklęty. Jedynym
wyjściem było zablokowanie części uczuć Pierwszej Królowej,
ograniczenie jej lęków, pozwolenie jej na funkcjonowanie na swój
dziwny, szalony, niezrozumiały dla nikogo sposób.
Ale
Bolej nie zamierzał się poddawać. Planował zemstę za zniszczenie
jego kościanego królestwa i za przywrócenie wieśniakom wiary i
dobrobytu. Uderzał raz po raz w Drugą Królową; zauważył jednak,
że to nie działało, smutek nigdy jej nie dosięgał. Zaatakował
swoją właściwą panią po raz kolejny i właśnie wtedy rozpętała
się prawdziwa wojna.
Druga
Królowa nie mogła pozwolić, by znowu skrzywdzono jej siostrę,
dobyła więc broni i rozpoczęła walkę z Bolejem. Uderzała go,
jednak nie była w stanie go pokonać, dopóki Pierwsza Królowa nie
zdecydowałaby o tym samodzielnie. Wystarczyłby krzyk, zawołanie...
Jednak Starsza, zajęta własnym smutkiem i żalem, pragnieniem
swojej destrukcji i destrukcji innych, tępo patrzyła na walkę,
czasami tęsknie zerkając w stronę swojej młodszej siostry.
Chciała, żeby wojna się skończyła, jednak nie potrafiła odesłać
Boleja daleko stąd. Rozumiała, że wszystko zależy od niej;
brakowało sił, by coś z tym zrobić.
Czary
Młodszej Królowej jednak zaczynały działać; Starsza zaczynała
cieszyć się niepozornymi rzeczami. Jej serce nadal przepełniało
się nienawiścią i wystarczyło wspomnienie człowieka, by Królowa
kierowała przekleństwa w przestrzeń.
Na
szczęście, Słońce czasami wychylało się zza chmur.
Tak
nadszedł dzień, w którym Bolej musiał zniknąć. Zajęty
walczeniem z Drugą Królową, nie zdołał zaatakować ani razu
swojej pani, nie spostrzegł więc, gdy w końcu stanęła obok niego
i zażądała stanowczo, by zniknął wraz z całym bólem, który
wyrządził.
Dwie
Królowe zasiadły na tronie. Rządziły razem – choć zadaniem
Drugiej główne było utrzymywanie Pierwszej w spokoju. Nie
przeszkadzało jej to, kochała swoją siostrę, w końcu pochodziła
z jej smutku. Wieśniacy również zrozumieli, że zostali sami ze
swoimi problemami i nie mogli wykorzystywać żadnej ze swoich
opiekunek. Spokój był niestały, bo Pierwszą Królową wszystko
mogło zdenerwować, jednak Młodsza siostra zawsze znajdowała się
obok, by pomóc.
Dotarłam
w końcu do momentu, gdy historia nie wystarczała. Kolejne epizody
życia Dwóch Królowych tylko nakazywały mi wrócić do
rzeczywistości.
Zatem
wróciłam. Powrót jednak nie był przyjemny, ponieważ to, co
kreowałam w swojej głowie zapewniało mi bezpieczeństwo.
Obserwowałam jedynie, czasami dodawałam wydarzenia, zmieniałam je,
jednak nigdy nie musiałam brać czynnego udziału we wszystkich
walkach. Codzienność zaś witała mnie uderzeniami, na które
musiałam odpowiadać. Stało się jasne, że boję się
rzeczywistości jako takiej. Wyobrazić sobie emocje czy ich brak
było łatwo. Czuć je lub ich nie mieć... już nie umiałam sobie z
tym poradzić.
To
mnie doprowadziło do szaleńczej determinacji. Musiałam znaleźć
coś, co sprawiłoby, że emocje do mnie by wróciły. Przekonałam
się, że jedyną realną drogą jest śmierć. Nie było innego
wyjścia.
Musiałam
zabić. Nie siebie, ja nie byłam tego warta. Musiałam zabić.
Przygotowania
do tego aktu
zrytualizowałam:
planowanie, decyzja, obserwowanie, robienie
notatek, podążanie.
Stałam się maniakiem; nie spałam, wyobrażając sobie moment
odzyskania swojej skradzionej duszy. Wpadłam w paranoję, psychozę,
wszystko, co znajdowało się w mojej głowie wybuchło i patrzyło w
kierunku tego jednego celu. Po raz pierwszy współpracowałam sama z
sobą, tworząc świętość z czegoś, co nigdy nie powinno być
świętym.
Tylko
życie mnie zaskoczyło. W noc planowanego morderstwa zdałam sobie
sprawę, że nie zabiję wybranej tak starannie ofiary. Nie
potrafiłam zdobyć się na to, gdyż w pewien sposób przywiązałam
się. Znałam cały rozkład dnia tego jednego mężczyzny,
wiedziałam, co lubi, czego nie, wiedziałam, że czasami płacze,
gdy nikt nie widzi. To byłoby jak zabicie kogoś ukochanego, a ja
nie chciałam zabić kogoś aż tak ważnego. Nie potrafiłabym
odebrać życia człowiekowi, któremu zawdzięczałam jakiekolwiek
emocje. To tylko odsunęłoby moją duszę do punktu, w której nigdy
nie mogłabym jej dosięgnąć.
Tamtej
nocy chodziłam po ciemnych ulicach miasta, w którym mieszkałam.
Obserwowałam światła w mieszkaniach. Wyobrażałam sobie, że
jestem jak oni – kochająca, radosna, szczęśliwa... Zrozumiałam,
że nie było mi przeznaczone zakochać się w kimś zupełnie
nieodpowiednim, wyjść za mąż, urodzić dziecko, znudzić się
stabilnym życiem, trwać w nim mimo
wszystko, dla pozorów.
Coś, co we mnie pękło dawno temu zaburzyło zdrowy proces
rozwijania się.
To
upośledzenie dało mi gniew.
Stałam
tak przed jednym z bloków zaraz pod lasem i patrzyłam tępo przed
siebie. Czułam, jak ręce drżą z wściekłości. Chciałam
krzyczeć, wrzeszczeć głośno, wyrzucić z siebie potwora, którym
byłam. Chciałam umrzeć, naprawdę chciałam umrzeć w tamtym
momencie. Wiara w swoją nadzwyczajność za mocno kłóciła się z
tym
przeklętym
upośledzeniem. Pragnęłam się go pozbyć raz na zawsze! Niedługo
zaczęłam cała dygotać, płakać, wyjmując broń i przykładając
ją sobie do skroni.
-
Przepraszam, nie wiesz, która godzina? - Usłyszałam za swoimi
plecami.
Instynktownie
wymierzyłam broń i dopiero wtedy zobaczyłam młodego mężczyznę.
Był księdzem, widziałam białą koloratkę przy jego gardle,
najwyżej miał dwadzieścia kilka lat. Pamiętam ładną twarz,
jeszcze nieco dziecinną, i niebieskie oczy.
Wtedy
zapragnęłam ponad wszystko, by mnie ocalił.
A
jednak przede mną był tylko człowiek, tak samo niezdolny do
ocalenia siebie, jak i ja. W tym sensie byliśmy podobni, jednak mnie
zżerała moja własna choroba, jego za chwilę miała zeżreć moja
rzeczywistość. Serce biło mi szaleńczo, bo nagle dotarło do
mnie, że to, czego poszukiwałam, nigdy nie miało spełnić się w
chwili morderstwa. Ot, pragnęłam morderstwa dla samego aktu, by
cokolwiek zostało przy mnie na zawsze.
Lecz
czy to w ogóle jest powód, by zabić? Nie jest. Nigdy nie był. Nie
będzie.
Zatem:
strach, stopniowe naciskanie spustu, powolne sunięcie kuli w jego
kierunku, uderzenie; mnóstwo krwi i nieokreślony dźwięk, gdy
trafiłam w gardło, upadanie ciała, konwulsje. Sylwetki ludzi w
oknach znikające równie szybko jak się pojawiły. Długo trwałam
w jednej pozie, zapamiętując wszystko, przenosząc obraz do mojej
pamięci ze świadomością, że będzie mnie on nawiedzać całe
dnie, całe
noce, do
końca życia.
Czerwona
koloratka.
Odwróciłam
się powoli i powolnym krokiem skierowałam się w stronę lasu;
niedługo
trwało, jak świadomość uderzyła mnie w twarz.
Dalej nie rozumiałam, co się stało, a może rozumiałam aż za
dobrze i dlatego byłam w stanie rozpocząć szaleńczy bieg? Miałam
krew na dłoniach, nie wiem, czy wyobrażoną, czy prawdziwą. Broń
ślizgała się po mokrych, lepkich palcach, ale trzymałam ją
mocno. Bałam się, po raz pierwszy od dawna bałam się! To był
wiwat moich emocji, które nagle się zbudziły!
Jeśli
jednak była w tym radość, dlaczego płakałam, biegnąc przez las,
nie wierząc, że uda mi się uciec?
Boże,
powinieneś był zmienić dla mnie swoje plany. Wcześniej byłam
tylko smutnym dzieckiem, wraz z dokonaniem tego czynu przestałam
zasługiwać na jakąkolwiek łaskę od ciebie.
Tak jak i pierwsza część, tak i ta ogromnie mi się podobała. Masz styl, które mnie urzeka.
OdpowiedzUsuńI znowu ładnie. I znowu pięknie. Cat jest coraz ciekawsza. ;)
OdpowiedzUsuńW końcu nadrobiłam zaległości w czytaniu :) Ale chyba nie mam nic więcej do powiedzenia. Wszystko ładnie pięknie. I cieszy mnie, że tak często piszesz.
OdpowiedzUsuńNota jeszcze lepsza niż ta poprzednia, chociaż szczerze powiedziawszy nie wyobrażałam sobie, że to w ogóle możliwe! Catherine jest niesamowicie rozbudowaną i przemyślaną postacią (wiedziałam o tym od początku!), a jej przeszłość stanowi świetne podłoże do rozwijania jej na obecną chwilę. Zaskoczyła. Doprawdy nie tego się spodziewałam. Dobrze wiesz, że zachwycam się Twoim stylem bardzo, bardzo często. Teraz też to robię. ;)
OdpowiedzUsuńA bajka o Królowej idealnie wpasowana w narrację Catherine. Kolejny wpis, który nie jest pusty i nudny. Ma swój morał. Brawo!