Aktualnie

Temperatura: 1°-9°C
02.02.2015 - Nieaktywne postaci usunięte
27.01.2015 - Lista obecności zakończona.

Szablon od niekonkretnej.

Zapraszam do zapisów.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

It all comes and goes


— Rosa!
Tego lata przeżyła coś, co na zawsze miało zapaść jej w pamięć, coś, co miała wspominać jako osiemdziesięcioletnia spełniona kobieta z uśmiechem na ustach, z rozczuleniem i pewną dezaprobatą. Przeżyła coś, co miało być zaledwie miłą chwilą, sympatyczną odskocznią od nieraz ciężkiej codzienności, którą z trudem znosiła w towarzystwie matki. I wiedziała, że ta chwila dobiega już końca, dwa miesiące minęły zbyt szybko, a uczucia kiełkowały w niej jeszcze szybciej. Młoda i niedoświadczona nie była pewna swoich emocji i reakcji ciała, które po raz pierwszy targane było czymś tak silnym i trudnym do nazwania jednym prostym słowem. A Rosa lubiła prostotę.
— Rosa!
Rozpoznała jego głos niemal natychmiast, kiedy tylko otrząsnęła się z zamyślenia. Odwróciła się lekko na palcach, ignorując rozwiązane tenisówki i uśmiechnęła się tak promiennie, jak tylko potrafiła. Widok Milesa był dla niej czymś najcudowniejszym, jego jasne, roziskrzone oczy, białe, perfekcyjnie równe zęby i opalenizna, która z trudem wkomponowała się w brytyjski kanon urody. Nieco zbyt spieczony kark, czerwone policzki, spierzchnięte usta.
— Jutro wyjeżdżam.
Wiedziała o tym, że jutro Miles musi stawić się z samego rana na lotnisku. Wiedziała też, że już wczoraj spakował swoje rzeczy w nocy, aby w ciągu dnia móc spędzić z nią więcej czasu. Nie odezwała się jednak ani słowem, bo wcale nie chciała posiadać tej wiedzy, a mimo to skrupulatnie i z ciężkim sercem każdego dnia stawiała na kalendarzu czarne iksy, jednocześnie odliczając dni do nieuniknionego rozstania. Nigdy nie sądziła, że letnie romanse są czymś, czym można żyć. Miała też pewność od samego początku, że dziewiętnastoletni Brytyjczyk nie zostanie w Modenie na zawsze. I mogła być też przekonana o tym, że prawdopodobnie nigdy tu nie wróci.
— Rosa? — Miles zrobił kolejny krok, zmniejszając dystans między nimi, co wcale nie wydawało się łatwe, kiedy uśmiechnięta, choć milcząca Rosa odruchowo cofała się o pół kroku, kiedy ten był coraz bliżej. W tym momencie ucieczka wydawała jej się najrozsądniejszą decyzją. Miała dopiero szesnaście lat i doskonale pamiętała słowa matki, która od dwóch miesięcy powtarzała, że jeszcze przyjdzie czas na wielką miłość. Miała śmieszne wrażenie, że scena, którą właśnie odgrywają, jest jak wycięta z taniej komedii romantycznej. Wpadną sobie na chwilę w ramiona, będą ją przedłużać, delektować się każdą minutą spędzoną razem, a potem zapomną. Każdy pójdzie w swoją stronę.
I tak zrobili. Zatracili się w sobie, a wszystko zaczęło się wtedy, kiedy Miles ujął jej twarz w dłonie i złożył na jej ustach delikatny pocałunek.

Osiem miesięcy, trzy tygodnie i niecałe pięć godzin później trzymała małe zawiniątko przy piersi. Matka nadal pieczołowicie ocierała jej pot z czoła, z zachwytu popiskując nad kwilącym noworodkiem. Rosa wyobrażała sobie czasami ten dzień. Już paręnaście tygodni temu zrozumiała, że dziecko, które nosi pod sercem jest tylko i wyłącznie jej, małym skarbem, o który będzie musiała dbać przez całe życie, nawet jeśli skarb kiedyś przerośnie ją o głowę. Jednak wyobrażenia siedemnastolatki dotyczące dnia porodu były znacznie bardziej kolorowe niż rzeczywistość. Obok niej stała tylko matka, pielęgniarki opuściły już salę, a lekarz pobiegł do kolejnej rodzącej w biegu zmieniając rękawiczki. Nikt, oprócz Paoli, nie zachwycał się małym chłopczykiem. Nie było mężczyzny, który mógłby wziąć dziecko na ręce. Nie było też prawdziwie dorosłej kobiety, która bez chwili wahania nazwałaby się matką. Rosa przez prawie dziewięć miesięcy zmagała się z problemami, z którymi zmagały się wszystkie ciężarne, ale do tego dochodziły typowe problemy związane z wiekiem nastoletnim. Nie mogła chodzić na imprezy, nie mogła nawet podpierać ścian na szkolnych potańcówkach, a rówieśnicy patrzyli na nią jak na zło wcielone. Teraz miało być podobnie. Albo nawet gorzej.
Miała chodzić niewyspana z wiecznie bolącą głową i nieuczesanymi włosami. Przez parę kolejnych miesięcy miała być po prostu wrakiem człowiekiem, wrakiem nastolatki, którą była przed poznaniem Milesa. Urok Brytyjczyka trwał nadal, serce rwało się jak głupie do wspomnień minionego lata, ale rozum podpowiadał, że przecież spadły wtedy na nią same nieszczęścia. Pierwsze złamane serce, niespodzianka w postaci syna i przymus zbyt szybkiego stania się człowiekiem dorosłym i samodzielnym.
Odetchnęła głęboko, przerywając tym samym mruczenie matki, która swoją dłonią chciała chyba zetrzeć skórę z policzka wnuka. Paola zerknęła na Rosę i cofnęła się nieco od szpitalnego łóżka. Młoda Włoszka nie wyglądała zbyt dobrze, a po jej policzkach spływały łzy. Prawdopodobnie gdyby urodziła to dziecko trzy lata później, byłaby najszczęśliwszą kobietą na świecie, a teraz musiała do tego szczęścia po prostu dojrzeć. Spojrzenie skierowała na matkę, na której skroni pojawiał się pierwszy siwy włos. Trwały w ciszy parę minut, którą przerwał płacz noworodka.
— Gratulacje! — Do sali wparował wysoki mężczyzna, jeszcze nieco chuderlawy, ale widać było, że Alfonso, znamienity cukiernik, zaczął pracować nad swoją sylwetką. W jednej dłoni trzymał kask, w drugiej bukiet róż. Za nim wbiegła zdyszana, niższa od Ala, Tulia. Wyciągnęła przed siebie wielkiego pluszaka, szczerząc w szerokim uśmiechu niezbyt proste zęby.
— Co zrobiliście z cukiernią? — Paola zagryzła dolną wargę, spoglądając to na nowo przybyłych gości, to na swoją córkę, która próbowała uspokoić jeszcze bezimiennego chłopca. Uwielbiała bliźniaków, których zatrudniła u siebie dwa lata temu. Al i Tulia szybko zdobyli serce zimnej i niedostępnej Paoli Lucchese, która nauczyła się radzić sobie sama, dopóki nie poznała ich. Nie ukrywała też, że cukiernia była jej drugim domem, o który dbała czasami bardziej niż o własną córkę.
— Pan Pirozzi obiecał, że popilnuje… — odparowała szybko, ale cicho Tulia, siostra bliźniaczka Alfonso, która w ostatnim czasie pomagała w cukierni nie tylko od strony księgowości, ale i w zakresie sprzedawania słodkich ciastek zza lady.
— Pan Pirozzi? — Paola jęknęła i usiadła na brzegu łóżka, chowając twarz w dłoniach. Wszyscy wiedzieli, że staruszek poruszający się wiecznie w towarzystwie balkoniku był miłym i skrupulatnym człowiekiem, ale nie miał szans, żeby dopilnować dobytku panny Lucchese. Wszyscy sobie to właśnie uświadomili i parsknęli głośnym śmiechem, na którego dźwięk mały chłopiec przestał płakać i machał teraz nieporadnie piąstkami.
— Jak pan Pirozzi ma na imię?
Pytanie Rosy przerwało ogólną euforię. Alfonso zmarszczył czoło, Tulia spojrzała gdzieś w sufit, a Paola zerknęła na córkę i uśmiechnęła się delikatnie.
— Vincent. — Odpowiedziała po chwili, bo pana Pirozzi kojarzyła jeszcze z czasów swojego dzieciństwa, kiedy pomagał jej ojcu przy budowie cukierni.
— A zatem Vincent. Vincent Lucchese — wymruczała Rosa, odgarniając pojedyncze, dość długie włoski z czoła syna.
— Pasuje! — Zgodnie krzyknęło rodzeństwo i podeszli bliżej, aby w końcu spojrzeć na nowego członka ich niewielkiej, cukierniczej rodziny.

Święta Bożego Narodzenia 2014
Dojrzała. Dorosła. Zrozumiała wiele rzeczy i docierało to do niej w takich chwilach, jak ta. Kiedy patrzyła na krzątającego się salonie Vincenta, który sprawdzał z linijką w dłoni, czy sztućce są ułożone odpowiednio, czy talerze nie odstają zbytnio od krawędzi stołu. Blond grzywka przysłaniała jego oczy, zdmuchiwał ją ciągle w geście irytacji, ale Rosa była przekonana, że stoczą długi bój, zanim Vinnie zgodzi się pójść do fryzjera.
Przerzuciła czerwoną ścierkę zdobioną białymi reniferami przez ramię, odwróciła się na pięcie i podreptała do kuchni, zostawiając Vincenta pod opieką Ala. Kuchnia, jak i całe niewielkie mieszkanie Rosy, przepełnione było różnymi aromatami typowych, świątecznych włoskich dań. W radio puścili Last Christmas, więc nie było niczym dziwnym, że po chwili wszystkie trzy panie nuciły nieśmiertelny przebój, który rokrocznie rozbrzmiewał pewnie w wielu domostwach na całym świecie. Czas mijał szybko, a kiedy wszystkie potrawy były gotowe, Rosa wyjrzała do salonu, zauważając tam Alfonsa, który majstrował coś przy choinkowych lampkach.
— Gdzie Vincent? — spytała cicho, kierując kroki w stronę pokoju syna. Uchyliła drzwi, włączyła światło, a potem zerknęła przez ramię na siedzącego na podłodze barczystego mężczyznę. — Al?
— Wyszedł jakiś czas temu. Może poszedł szukać pierwszej gwiazdki. Nie martw się, daj jeść, kobieto! — Roześmiał się tym swoim chrypliwym śmiechem, podniósł się do pozycji stojącej i otrzepał ze spodni niewidoczne pyłki. Zajął miejsce przy stole, sięgając po butelkę z winem, aby ją otworzyć. Młoda Lucchese potrząsnęła tylko głową, widząc tak beztroskie zachowanie przyjaciela. Paola i Tulia wnosiły ostatnie półmiski na suto zastawiony stół, uśmiech Alfonsa nabrał tylko na sile, kiedy pojawił się też jego ulubiony deser – tiramisu.
— Mamo, znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej osoby? — Vincent zaskoczył Rosę swoim pojawieniem się w mieszkaniu. Podskoczyła lekko, wyrwana z zamyślenia nad tym, gdzie mógłby podziewać się jej pierworodny, a potem odwróciła się w stronę drzwi, gdzie mały blondynek stał w towarzystwie swojej nowej dziewczyny, którą Rosa pamiętała jeszcze z ich ostatniego spaceru.
— Dla Claudii zawsze znajdzie się miejsce — odpowiedziała z uśmiechem i gestem ręki zaprosiła ich w głąb salonu. Lucchese w tej chwili nie żałowała, że mając dwadzieścia pięć lat wiodła inne życie niż jej rówieśniczki, które jeszcze studiowały, balowały i korzystały z tego, co im los podsuwał pod nos. W tej chwili zapomniała o wszelkim zmęczeniu, o codziennych troskach i o odmiennej wizji przyszłości.

____________________
Nie jest najlepiej.

5 komentarzy:

  1. A mi się tam podoba, czego marudzisz :) Trochę smutne, dołujące ale fajne :) A poza tym, jakby nie było dobrze to zapewne zaraz pojawiłyby się jakiś gobliny i zaczęły gadać od rzeczy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pirozzi jak dobrze znane mi nazwisko :D No ale nie o tym chciałam. Notka co prawda troszkę smutna, jednakże napisana w świetnym stylu :) Vincent jest cudownym dzieckiem, a bieganie wokół stołu z linijką podbiło moje serce! Liczę na więcej, ale nieco weselszych, wydarzeń z życia Rosy i Vincenta :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawe, aczkolwiek masz dwa błędy interpunkcyjne w pierwszych akapitach. Ale poza tym nie mam zastrzeżeń

    OdpowiedzUsuń
  4. A nie mówiłam, że przesadzasz? Podoba mi się. Moim zdaniem nie jest to dołująca historia, wręcz przeciwnie. Bardzo życiowa, pokazuje, że okresy szczęścia przeplatają się z tymi gorszymi i nie należy się załamywać, bo prędzej, czy później będzie dobrze :)
    Chłopak Claudii jest najlepszy <3

    OdpowiedzUsuń
  5. Mimo smuteczków w niektórych momentach, radosne akcenty ładnie przebijają się przez tekst i będzie mi się on kojarzył pozytywnie. Podoba mi się też to, że choć mają miejsce różne wydarzenia, rozdział emanuje pewnego rodzaju... spokojem? Czekam na więcej, zwłaszcza więcej Vincenta.

    OdpowiedzUsuń