Aktualnie

Temperatura: 1°-9°C
02.02.2015 - Nieaktywne postaci usunięte
27.01.2015 - Lista obecności zakończona.

Szablon od niekonkretnej.

Zapraszam do zapisów.

niedziela, 28 grudnia 2014

z a p a ś ć

#

     Lodowaty podmuch wiatru biczuje ją po twarzy.
     Widzi jak światła, błękitne światła, mrugają nienaturalnie powoli, ich jaskrawy poblask pada na znajomy, lecz groteskowo wykrzywiony kształt. Coś niejasnego przemyka przez jej myśli, blady cień snuje się w nich jak duszący, papierosowy dym i rozpływa, gdy nagle robi kilka gwałtownych kroków, coraz szybszych i szybszych. 
     – Proszę pani, proszę się zatrzymać! Nie wolno tam… – grzmi głos, którego właściciel jest tylko majakiem wśród mozaiki innych zamglonych kształtów. Trzask kruszonego, deptanego, tłuczonego szkła góruje nad kakofonią ludzkich głosów, warkotem silników i lamentem lodowatego wiatru, słyszy go tak wyraźnie, czyżby obok walił się wieżowiec? Zatrzymuje się nagle wpół kroku, jakby miała zaraz zjednać się z mokrym asfaltem w czułym uścisku. Dlaczego, dlaczego wtedy nie upadła.
     Jej oczy otwierają się nagle szeroko, dźwięki przepadają w nicość. Tylko szelest histerycznie wciąganego przez nią powietrza rozbrzmiewa donośnie, powoli, przypominając szept jesiennych liści. Potężne ukłucie w skroni lub sercu – nie potrafi stwierdzić co boli ją bardziej – omal nie zwala jej z nóg, ale nie, nigdy nie była dobra w omdlewaniu. Robi krok do tyłu, miły Boże, miły Boże, chciałaby zawołać, lecz świadomość, że ten numer jest jak zwykle zajęty, odejmuje jej mowę. Szkarłat zdobiący wszystko zdaje się czarny, jakby malarz tej dantejskiej sceny, esteta od siedmiu boleści, próbował skrzętnie przykryć wystające kości i rozszarpane mięśnie.
     Czyjaś silna ręka chwyta ją za ramię i lekko szarpie do tyłu, jednak ona już wie, już wie, że nikt z tak skręconym karkiem nie może żyć. Co za szkoda, co...

     Lee zmarszczyła brwi.
     Przekręciła się na plecy i zsunęła z łóżka jakoś absurdalnie powoli, zamroczona jeszcze na wpół narkotycznym snem. Stłuczony łokieć nie pozwolił jednak tak po prostu o sobie zapomnieć i gorliwie pulsował tępym bólem. To, co zrobiło na niej tak wielkie wrażenie, sprytnie umknęło z szyderczym uśmiechem w głąb jej umysłu. Powoli otworzyła oczy i zamrugała kilkakrotnie.
     Biel sufitu nasiąkała to złotem, to pomarańczem, w miarę jak płomyk tańczył i przygasał. Otwarte na oścież okno zachęcało do rozgoszczenia się zimne podmuchy wiatru. Głuchy, nieregularny łomot framugi zapowiadał coraz więcej gości, zostawiających swoje płaszcze na nagich, wysuszonych konarach za oknem.
     Zadrżała lekko pod wpływem tego tłoku, skóra opleciona gęsią skórką służyła za jedyny pancerz przed chłodem. Bezsensownie macała zimną pustkę wokół siebie; kołdra zwinęła się w kłębek i skryła w najbardziej odległym rogu łóżka, Lis nie mogła jej sięgnąć. Z dzikim przestrachem zauważyła, że nagle wszystko się od niej oddala. Tańczący płomyczek otulała coraz gęstsza ciemność, twarda podłoga umykała spod jej pleców, nawet łokieć przestawał dawać o sobie znać.

     – Co się stało z Adrienem?
     Unosi głowę; spojrzenie tak nieobecne, jakby dusza wypadła z impetem i zatrzasnęła za sobą drzwi, usta otwarte, oddech urywa się i załamuje. Mruga, dopiero teraz dostrzega oblicze mężczyzny. Twarz wyciosana w kamieniu, oczodoły jak dwie ziejące pustką jamy, bo chociaż gałki oczne są na swoim miejscu, to w tej mniej fizycznej głębi nie ma nic oprócz syberyjskiej zamieci. Rozgląda się niemrawo. Gdzie się podział jej strach? Był tu, siedział jeszcze chyba przed chwilą, czasem na plecach, a czasem u nogi jak kula, ale zawsze był, gdy patrzyła w błękitne oczy ojca, obserwowała orli nos i gruby kontur szczęki. Instynkt szepce gorączkowo, że nie wypowiadał nawet słowa, gdy na nią patrzył; nie potrafił mówić i zaciskać zębów jednocześnie.
     – Lisbeth!
     Piekący ból twarzy, czerwonawy zarys powoli odmalowujący się ostrą, powykręcaną linią na jej policzku. Oczy gapiów szklą się tym samym tępym wyrazem, jak gdyby obserwowali padający deszcz. Po raz pierwszy czuje, że uczestniczy w spełnianiu czyjegoś marzenia, bo siła uderzenia zdecydowanie przekroczyła tę, która byłaby potrzebna, żeby ją ocucić. Zastanawiające, jak długo na to czekał.
     Czuje, że zsuwa się z krzesła i zawisa na krawędzi, głowa ciąży niemiłosiernie, k u r w a, w takich chwilach człowiek ma dość. Świat tonie w trzech barwach; biel, czerń i miętowa zieleń, kilka dużych plam o nieregularnym kształcie. Dźwięk oddalających się kroków, jak bicie potężnego dzwonu niesie się echem po korytarzu, zwiastując śmierć, śmierć i zmartwychwstanie. Czuje się samotna, porzucona jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Zabawne, przecież nikt jej nie odpycha, od zawsze stoi w tym samym miejscu. Ale coś jest nie tak, coś drży i pęka, woła błagalnie. Tego się nie robi. Nie zostawia się nikogo w szpitalnej poczekalni, czyśćcu świata, dziesiątym kręgu piekieł.

     Cisza ostrożnie wyjrzała zza szafy, gdy ostatni gość głośno zamknął za sobą okno. Płomyczek stanął na baczność, wyprostował się i dumnie uniósł głowę. Drewniani mieszkańcy pokoju mierzyli się długimi spojrzeniami, pogrążeni w czuwaniu nad drobną postacią, niespokojnie spoczywającą gdzieś pomiędzy łóżkiem a stolikiem. Było coś harmonijnego w bezgłośnym ruchu jej warg, coś spokojnego w tej niewypowiadanej modlitwie o ukojenie.
     Delikatny stukot do drzwi nieśmiało przypomniał o świecie rozciągającym się za czterema ścianami. Przybysz czekał cierpliwie, gdy Lis ponownie otwierała oczy i próbowała uświadomić sobie, gdzie się tak właściwie znajduje. Pokój pogrążony w mętnym poblasku świecy wyglądał jakoś obco. Usiadła gwałtownie, zdając sobie sprawę, że pukanie to nie wymysł jej rozrzuconej dookoła wyobraźni. Na podłodze co i rusz walały się jakieś starocie, tabletki, które uciekły z pudełek i foliowych worków, a w samym epicentrum chaosu leżał, niczym Święty Graal, pożółkły i wymięty skrawek papieru. I pomyśleć, że wszystko to zmieściłoby się w jednym kartonowym pudle.
     Lee podniosła się z podłogi stopniowo. Postawa pijaka wracającego z popijawy ewoluowała do klęczącej pozy pokutującego grzesznika gdzieś w okolicy progu dzielącego pokój i korytarz. Tuż przy drzwiach jasnowłosa osiągnęła poziom właściwy dla człowieka tylko dzięki wspinaczce po szafce na buty. Otworzyła drzwi na tyle, na ile pozwoliła jej zapornica. Wpadające z klatki schodowej światło gryzło i kłuło, zmuszając do zaciśnięcia powiek.
     – Lisbeth?
     Gdy tak wisiała na drzwiach, skulona i przygarbiona, ze zmrużonymi oczami, twarzą muśniętą resztkami snu, niedbale opadającymi włosami, zdawała się być tak mała, maleńka. Bardziej nawet bezbronna, niż gdy była dziewczynką, która gryzła i kopała, a potem układała fortecę z poduszek i przerabiała szafę na bunkier.
     Chrapliwy śmiech ugrzązł w jej gardle. Sprytnie, chciała rzec z nutą gorzkiego podziwu dla wymysłów chwilowo zdezintegrowanego umysłu, lecz minęła chwila wystarczająco długa, żeby przekonać się na własne oczy, iż półtora metra od niej stał wyjątkowo realny Vincent Ian Lee. Patrzył na nią bez wyraźnych emocji i nie potrafiła nawet w przybliżeniu określić, cóż to malowało się w jego duszy, gdy widział swą jedyną córkę po cudownych prawie pięciu latach rozłąki.

     – Nie pozwoliłem ci – cichy głos, ostry jak krawędzie szklanej, popękanej figurki konającej właśnie na podłodze, gwałtownie tnie ciszę. Strzępek papieru w jej dłoniach zdaje się nierzeczywisty, jakby tracił swoją wagę i zanikał, jakby bezpretensjonalne litery były częścią starego szyfru i na świecie nie istniał człowiek potrafiący tego odczytać.
     – Nie powiedziałeś mi – odpowiada, unosząc głowę w ułamku sekundy. Połowę twarzy rozbitej statuetki baletnicy, kolejnej jej ofiary, zdobi pół uśmiechu, ni to szyderczego, ni to krzywego. Lis wbija wzrok w ojca z nienaturalną, jak na ten moment, obojętnością. Czarny garnitur tworzy posępny kontrast z jego bladą twarzą. Nawet żar żalu nie topi lodu w jego oczach. Jasnowłosy kręci głową, prychając. Opiera dłonie na stole i wpatruje się w córkę. 
     – Co chcesz usłyszeć? Marzyłem o synu, miałem wspaniałą żonę, moją słodką, naiwną Diane, która nawet nie zdążyła zobaczyć, jakie wspaniałe dziecko urodziła, bo byłaś jeszcze ty. Błagałem ją, żeby pozwoliła lekarzom uratować siebie, tłumaczyłem, że jeszcze będzie mieć tuzin dzieci, ale ona nie słuchała, ledwo przytomna. A teraz nie mam ani żony, ani syna. Zostałaś już tylko ty.
     Gapią się na siebie. Ona nie doszukując się nawet nuty zmieszania czy skruchy, on nie próbując dostrzec w niej nic mu bliskiego. Blady, drobny uśmiech powoli wdrapuje się na jej twarz.
     – Cóż za okrucieństwo. Stwierdzać oczywistość.  

     Podtrzymywała się szafki, jakby nie była zdolna do stania o własnych siłach. Pan Lee, wiecznie zapracowany biznesmen, zagorzały wdowiec, ojciec dwójki dzieci, z czego jedno zmarłe w doprawdy tragicznym wypadku, a drugie notorycznie niszczące życie swoje i innych, stał teraz przed nią jak wyjęty ze snów. Może przybyło mu kilka białych pasemek, które z trudem dało się w dostrzec w jego i tak jasnych włosach, może delikatna plecionka ze zmarszczek zaznaczyła się wyraźniej w kącikach oczu i ust, jednak nic tak naprawdę się nie zmieniło. Przez moment zastanawiała się, kogo widział on, ale szybko doszła do właściwych wniosków.
     Drzwi zamknęły się z głuchym łoskotem. Zdjęła łańcuch z zapornicy i wpuściła mężczyznę do środka. Ojciec badał uważnym spojrzeniem wszystko, co pozwalał mu dostrzec blask świecy. Po wstępnych oględzinach ponownie skierował wzrok ku dziewczynie.
     – Przyszedłem – zaczął pewnie, lecz ona nie pozwoliła mu dokończyć.
     – Wiem, po co przyszedłeś.
     Istotnie, wiedziała, nie rozumiała tylko, dlaczego akurat teraz chciał sprawdzić, jak sobie nie radzi. To co zobaczył, spełniło jego najmniejsze oczekiwania. Zwykłe włoskie miasto, małe mieszkanie na jakimś podrzędnym osiedlu, praca pewnie równie marna. Nie miała nawet odpowiedniego wykształcenia.
     Jak tylko mógł sięgnąć pamięcią, nieustannie starała się i próbowała być lepszą od Adriena. Stos książek na biurku nigdy nie malał, światło lampki odganiało mrok, czasami prawie spotykając się z porankiem. Denerwowało go to. Im lepiej jej szło, tym gorzej reagował. A potem skoczyła. Z wysokiego szczytu na samo dno. Doprawdy, do teraz nie mógł się nadziwić, jak krótko spadała by być tą najgorszą, tą ostatnią.
     Tego właśnie chciał i tam było jej miejsce; spełniała wszystkie jego pragnienia i nigdy nie dostała nic w zamian. Była równie naiwna, co jej matka. Kochać go było rzeczą niewdzięczną.
     – Idź już.

mówi, że maleństwa są zdrowe, choć obawia się pewnych komplikacji, „którymi jednak na razie nie należy się martwić”. Mama ma obsesję na punkcie braku stresu w ciąży. Uspokaja mnie i złorzeczy na lekarza tak, że ludzie w całej Modenie zamykają okna. Nawet stary Alberto kręci z niedowierzaniem głową. Mama marudzi też, że nie przywiozłam ze sobą jej ukochanego zięcia. „Ten Vincent to taki obrotny chłopak”, ciągle suszy mi głowę. Przynajmniej już się nami nacieszyła i będziemy mogli wrócić najpóźniej za dwa tygodnie. Mam nadzieję, że nie przepracowujesz się jak zwykle, gdy spuszczę cię z oczu. Pamiętaj, że w przyszłym miesiącu zabieramy się za urządzanie naszym promyczkom pokoju. Mam wrażenie, że zostało tak niewiele czasu.
Kocham i całuję,
Twoja Diane

[Nie wiem, czy mam się zachwycać, załamać, czy zapić, wiem natomiast, że rzygam już tym tekstem, a pewnie dla niektórych jest on w ogóle niejadalny. Wdzięczność wielka, jeżeli ktoś przebrnął.]

sobota, 27 grudnia 2014

raz jeszcze: to mnie nie dotyczy, nie czuję się dotknięty,
gdy muszę szeptać swoją spowiedź poprzez kratki
rubryk ankiety, z ulgą wpisuję dużymi
literami NIE DOTYCZY, gdy mnie pytają o
przeszłe, obecne i przyszłe poglądy,
sam siebie rozgrzeszając, daję sobie słowo,
że w nic się nie dam wplątać, że nie powiem słowa,
więcej niż to konieczne, bo ostatnie słowo
i tak mają silniejsi, mnie to nie dotyczy
Stanisław Barańczak — „To mnie nie dotyczy”


wyciąga aseksualizm do ostatecznej granicy absurdu, szlifuje język i biżuterię, 23 lata permanentnego marazmu i defetyzmu

________

Nie odpowiadam na głupoty i (ponoć) gryzę.
Alain Delon na zdjęciu, link w tekście pod nim.

"Wspomnienie jest formą spotkania"

     - Tato! To już trzecie takie Święta! Czy tylko Ty jesteś w tym mieście od projektowania?! - dziewczyna trzymała komórkę przy uchu i chodziła podenerwowana do całym domu.
- Nie kochanie, ale jestem najlepszy - usłyszała odpowiedź i śmiech w słuchawce. Mimowolnie i ona uśmiechnęła się pod nosem. Zaraz jednak wydęła usta, tak, jak to miała w zwyczaju podczas grymasów.
- Zdajesz sobie sprawę, że jak zjem to wszystko sama to będziesz miał rudą orkę za córkę? - zapytała powstrzymując śmiech. Jej ojciec nie miał zamiaru niczego powstrzymywać i znowu się zaśmiał.
- Będzie więcej do kochania - odpowiedział wesoło. - Zaproś Alison - dodał.
- Oszalałeś? Ona ma nadmiar rodziny do obskoczenia, chociaż znając życie i tak będzie siedziała z mamą i ojczymem - westchnęła. Odpowiedziała jej głucha cisza. Po chwili ojciec odezwał się lekko spanikowanym głosem  i już zaraz kończyli rozmowę. Cami odłożyła telefon na komodę i spojrzała na wyciągnięte ozdoby choinkowe.
- Dobrze, że nie kupiłam choinki... - mruknęła. Co miała zrobić?t Przecież nie zabroni ojcu iść do pracy. Chwyciła kubek kakao ozdobiony bitą śmietaną i kawałkiem wafelka po czym rozsiadła się na fotelu.

     Stół był już od rana nakryty, dziewczyna mało kiedy długo spała. Opierała się właśnie o jedno z krzeseł i spojrzała na trzy talerze.
- No cóż, najwyżej będę miała dwóch niespodziewanych gości - wzruszyła ramionami i ruszyła do piekarnika wyciągnąć piwne pierożki. Zadowolona włożyła je na półmisek i zaniosła na stół. Właśnie miała siadać do Wigilijnego obiadu, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
- Macie wyczucie... - pokręciła głową. - Cieszyć się, że nie usiadłam do stołu bo bym strzelała! - krzyknęła zbliżając się do drzwi i otworzyła je gwałtownie.
- Wesołych Świąt! - krzyknął szeroko uśmiechnięty mężczyzna trzymający choinkę w ręce.
- Tata?! - zapytała zdziwiona dziewczyna i otworzyła lekko buzię.
- Kochanie, nie rób tak bo Ci muchy nalecą - uśmiechnął się pod nosem i zamknął córce usta. Zaraz za nim do domu wskoczył, tak na oko, 5-miesięczny dobermanek. Camille rozłożyła ręce, kiedy zwierzak zaczął ją obwąchiwać.
- Co do...? - zaśmiała się i spojrzała na psiaka. Od razu przykucnęła i zaczęła drapać suczkę za uchem.
- Gdzie stawiamy drzewko? - mężczyzna wykukał z salonu i zmarszczył brwi. - Kochanieńka ile razy mówiłem, żebyś nie robiła przeciągu?! - pogroził jej palcem i zamknął drzwi. Dziewczyna spojrzała na niego i wstała uśmiechając się pod nosem.
- Oszust... - powiedziała krótko i poklepała nogę. - Chodź żabko, idziemy coś zjeść - spojrzała na szczeniaka i ruszyła do stołu. Piesek poszedł za nią ślizgając się po panelach. Ojciec również ruszył śmiejąc się głośno.
- To miała być niespodzianka, nie mogłem się wydać - powiedział rozbawiony.
- Udała Ci się! - dziewczyna zatrzymała się i skoczyła ojcu na szyję.
- Hej, hej, chyba już coś jadłaś. Przybyło Cię? - zapytał powstrzymując śmiech.
-Tato! - Cami walnęła ojca pięścią w ramię i zaśmiała się. Szczeniak zaszczekał kilka razy na to małe zamieszanie, jakby chciał ich uspokoić. Rodzinka automatycznie spoważniała.
- Dobra, dobra Nuka - mężczyzna podniósł ręce w górę w geście poddania się. - Już grzecznie siadamy - ruszył do stołu i usiadł, na co szczeniak zareagował zabawnym kichnięciem.
- Przepraszam, że pytam, ale... Kto tu kogo tresuje? - Cami zaśmiała się i również usiadła klepiąc suczkę po łebku.
- Baardzo zabawne - odpowiedział ojciec i z uśmiechem pokręcił głową.

Dopiero po zjedzeniu obiadu zaczęło się przystrajanie choinki. Taki już mieli zwyczaj. Drzewko ubierało się w Wigilię i razem z rodziną. Rodzina Cami była dość mała. Rodzice matki nie odzywali się po utracie córki, a ojcu została jedynie zapatrzona w siebie, bogata siostra. Dziewczynie jednak to nie przeszkadzało, już nie. Kiedyś zazdrościła rówieśnikom i innym dzieciom, że mają chociaż obojga rodziców. Teraz też miewała chwilę, w których brakowało jej mamy. Ojciec jednak dobrze ją wychował, przynajmniej zdaniem dziewczyny, bo spotkała się z podzielonymi zdaniami. Święta spędzone z nim były jedynymi które znała i uważała je za idealne.
- No! Pięknie - skomentował mężczyzna, patrząc na ich wspólne dzieło. Oboje mieli duszę artysty i rękę do tworzenia wizualnych kompozycji więc choinka prezentowała się naprawdę pięknie. Dziewczyna spojrzała na szczeniaka, który widząc swoje odbicie w bombce zaczął śmiesznie się zachowywać.
- Skąd ją masz? - zapytała zerkając na tatę.
- Biedna została przywiązana do drzewa podczas jednej ze śnieżyc, ktoś ją zostawił - pokręcił głową, nienawidził takich zachowań. - Poza tym to nie ja ją mam - uśmiechnął się tajemniczo. Camille spojrzała na niego zaciekawiona. Milczał.
- Czy moja mina nic Ci nie mówi? - zapytała lekko mrużąc oczy.
- A czy masz język? - również zapytał z tym samym uśmiechem. Dziewczyna westchnęła głośno i pokręciła rozbawiona głową.
- A więc kto ją ma? - zapytała powstrzymując szeroki uśmiech.
- Pomyślałem, że to Tobie się przyda. Opowiadałaś o tym napadzie na kawiarnie - wzruszył ramionami. - Poza tym Ty masz więcej czasu - dodał z uśmiechem i nic więcej nie zdążył powiedzieć, bo córka zatkała mu buzię rudymi kudłami. Przytuliła go mocno, na co on zaśmiał się radośnie.
- Dziękuję tato! - cmoknęła go w polik i ruszyła do szczeniaka. - Nuuka! Witaj w domu! - zaśpiewała jej podnosząc na rękach do góry. Po chwili spojrzała na żółtawą plamę przy choince. - Nuka! No wiesz ty co! - zaśmiała się i spojrzała karcąco na zwierze.
- Widzisz, już znaczy teren - ojciec również się zaśmiał i pogroził psiakowi palcem. Suczka po prostu wtuliła się w szyję nowej właścicielki i pisnęła cicho rozczulając tym i Jerry' ego, i Camille.

Dziewczyna siedziała na kanapie popijając grzańca. Patrzyła na śpiącego szczeniaka i uśmiechała się delikatnie. Po chwili dołączył do niej ojciec. Trzymał w ręce dwie nie małe paczki.
- Popatrz no co znalazłem pod choinką - pokazał paczuszki córce i znowu uśmiechnął się pod nosem. Cami zaśmiała się i odstawiła kubek na stolik. Chwyciła obie paczki na raz i położyła sobie na kolanach.
- Dobrze szukałeś pod tą choinką? Bo chyba jednej paczki brakuje - tym razem to ona uśmiechnęła się tajemniczo. W oczach ojca pojawiły się rozbawione iskierki i niczym mały chłopiec pognał do świątecznego drzewka. Dziewczyna w tym rasie rozpakowała pierwszy prezent. Album. Uśmiechnęła się i otworzyła go. Uśmiech zbladł, a oczy zaszkliły się. Album był cały zapełniony. Jednak nie tylko zdjęciami. Owszem, od zdjęć się zaczynał, i to od zdjęć rodziców Camille. Zdjęcia z koloni, na których się poznali. Później zdjęcia z ich różnych spotkań. Kilka ze ślubu i z okresu ciąży jej matki. Kiedy dziewczyna oglądała album jej ojciec stał za kanapą i przyglądał się, również z lekko zamglonymi oczyma. Kiedy skończyły się normalne zdjęcia dziewczyna zobaczyła zdjęcia USG. To była ona, jeszcze w brzuchu mamy. Zaśmiała się i otarła polik, kilka łezek spłynęło po nim. Kolejne zdjęcia przedstawiały Cami jako noworodka, przedszkolaka i uczennice. Przeplatały się one z dyplomami, nagrodami i różnymi papierkami związanymi z jej osobą. Dziewczyna zamknęła album i spojrzała na ojca, który właśnie usiadł obok. Jedną ręką chwycił jej dłoń, a drugą przetarł kolejną osamotnioną łezkę córki. Przytuliła się do niego.
- Dziękuję - wyszeptała. Nie była smutna, po prostu wzruszona. Pierwszy raz poczuła się jakby mama była tutaj obok. Jakby Święta spędzili całą rodziną. Z tego smętnego stanu wyrwała ich Nuka. Szczeknęła i wskoczyła na kolana pani, zaczęła lizać jej słony od łez polik i popiskiwać. W salonie rozniósł się głośny śmiech ojca i córki. Pogłaskali suczkę rozbawieni. - Bardzo trafiony prezent - skomentowała dziewczyna.
- Bardzo wdzięczny, to na pewno - dodał ojciec i zaczął rozpakowywać swój prezent. Camille również dobrała się do drugiego prezentu. Znalazła tam sięgający do połowy pośladków, kaszmirowy sweterek pasujący idealnie do jej oczu. Od razu ubrała go na siebie i zaczęła paradować po salonie i wygłupiać się to z psiakiem, to z tatą.

     Dzień zakończyli przy telewizji. Oboje nie zasiadali do niej często, więc wyszukali jakiś ciekawy film, rozłożyli kanapę i nakładając sobie pełne talerze jedzenia komentowali akcję. Przy trzecim filmie oczy Camille zaczęły lekko opadać i mimo bronienia się przed snem po prostu zasnęła. Nuka ułożyła się w jej nogach, a ojciec przykrył ją ciepłym kocem i pocałował w czoło. Zostawił jeszcze włączony telewizor. Wiedział, że gdy go teraz wyłączy zbudzi córkę. Położył się w jej pokoju z lekkim uśmiechem i zasnął. Dzień był bardzo udany. Niestety jutro po śniadaniu musi uciekać.
__________________

[ Dzięki, jeżeli ktoś przeczytał. Wiem, może wydawać się lekko niedokończone, ale uważam, że opis jednego dnia Świąt wystarczy :)]
urodziłem się na 52° szerokości geograficznej północnej 
i 20° długości geograficznej wschodniej 
wylosowałem Polskę 

w pokerze po takim rozdaniu 
mówi się pas



W  ż y c i u  n i e  z d o ł a s z  z e r w a ć  z  h a z a r d e m . 
- A założysz się?


Romek Stankowski, 27, hazardzista, wiecznie w tym samym dresie.
Za fosą tępych odzywek i mostem zwodzonym z niewybrednych żartów kryje umysł zaskakująco światły. Nie przedostaniesz się.

[Alexis Owen jest passé, można usunąć, nad zdjęciem Macierzyński, na nim z kolei Yuri Pleskun.]

czwartek, 18 grudnia 2014

Wesołych świąt.

It's the most wonderful time
Yes the most wonderful time
It's the most wonderful time of the year

- Właśnie miałam do ciebie dzwonić! Nie uwierzysz jaką cudowną choinkę znalazłam. Ma chyba dwa metry. Ledwo się zmieściła do mojego mieszkania! Chciałam ją ustroić, ale uznałam, że Andy będzie... - ledwo odebrała telefon, a już zaczęła nadawać jak katarynka. Jej twarz rozjaśniał szeroki uśmiech. Skocznym krokiem chodziła tam i z powrotem, słuchając świątecznych piosenek dobiegających zza drzwi toalety. Właściwie to prawie tańczyła. Dobrze, że nikt jej nie widział.
- Skarbie... - męski głos przerwał jej monolog. Usłyszała ciężkie westchnięcie. Zatrzymała się wpół kroku, spochmurniała. Wiedziała co to oznacza. Zaczęła nerwowo skubać brzeg zielonej sukienki. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli.
- Nie przyjedziecie? - spytała krótko. Próbowała ukryć zawód, jaki wywołała w niej ta wiadomość, choć chyba się jej nie udało. To było za trudne. Naprawdę chciała żeby przyjechali. Przecież to były święta! Miała w głowie cały plan. Nawet prezenty już kupiła.
- Nie... Przykro mi. Naprawdę chciałem, ale mam dużo pracy. Nie dadzą mi spokoju nawet w wigilię - mężczyzna zaczął się szybko tłumaczyć. Trochę za szybko, by uwierzyła, że naprawdę chciał przyjechać.
- Zostawisz Andiego samego w wigilię? Mogę po niego przylecieć. Poradz... - spróbowała odzyskać choć trochę radości, ale nie zdążyła nawet dokończyć zdania, bo znów się jej wtrącił.
- Nie, nie. Oczywiście, że nie będzie sam. Pracuję tylko do piątej. Później pójdziemy do Victorii. Wiesz, to moja... - zaczął ją uspokajać, ale teraz to ona mu przerwała:
- Tak, wiem, wiem. Twoja sekretarka. – Automatycznie, wypowiadając dwa ostatnie słowa, wywróciła oczami. Cały jej dobry humor zniknął, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Straciła ochotę na wszystko. Jak on mógł jej to zrobić?
- Naprawdę cię przepraszam, kochanie. Jeśli chcesz możesz przyjechać. Victoria powiedziała, że chętnie cię pozna - mężczyzna próbował zarazić ją entuzjazmem do swojego pomysłu. Tylko, że słychać było jak bardzo wymuszony był ten entuzjazm. Zdecydowanie nie mówił z przekonaniem. Chyba zdawał sobie sprawę z tego, że taki plan jest sensu.
- Przecież nie zostawię mamy samej w święta - odparła od razu, oburzona, że w ogóle wpadł na coś takiego. - Nie martw się. Poradzę sobie. Pójdę do znajomych, czy coś... - zapewniła go, starając się, by jej wypowiedź była tak optymistyczna jak tylko to możliwe. Jakby wcale jej nie zależało na jego obecności. Jakby jej święta i tak miały być cudowne, nie ważne co. Jakby miała milion opcji.
- To dobrze. Wiesz, muszę już kończyć. Mam sporo do zrobienia - ulga w jego głosie była aż zbyt łatwa do zauważenia. - Zadzwonię wkrótce. Kocham cię.
- Też cię kocham, tato. Ucałuj ode mnie Andiego - powiedziała na pożegnanie wesołym głosem i rozłączyła się.
Nawet nie spytałeś o mamę! – pomyślała wściekła. Chciała rzucić telefonem o ścianę, ale zamiast tego schowała go do torebki. Wzięła trzy głębokie wdechy, poprawiła czapkę. Z łazienki wyszła, uśmiechając się szeroko. Mała dziewczyna na jej widok, szturchnęła mamę. Nieśmiało wskazała na Claudię, która dostrzegłszy to, podeszła bliżej tanecznym krokiem.
- Cześć, mała! Jestem skrzatem Mikołaja. Patrz, tam siedzi. Chodź, powiesz mu jaki prezent chciałabyś dostać pod choinkę - zwróciła się do niej, najpierw wskazując swojego kolegę przebranego w czerwony strój, a później wyciągając w jej kierunku ręce. Pozytywna energia biła od niej z daleka. Jakby była najszczęśliwszą osobą na świecie. Dziewczynka rozpromieniła się, więc Claudia podniosła ją i zaniosła do Mikołaja, a później poczęstowała czekoladą.
- Wesołych świąt! - wołała, brzęcząc dzwoneczkiem.

it's the most wonderful time of the year
there be much mistletoing
and hearts will be glowing
when loved ones are near
it's the most wonderful time of the year

Siedziała na twardym krześle. Na podłodze obok niej leżało papierowe pudełko po chińskim jedzeniu, które kupiła w knajpce naprzeciwko. Podpierała się łokciami o łóżko przed sobą, gładząc dłoń kobiety, która na nim leżała. Nic nie mówiła przez bardzo długi czas. Nie miała siły.
- Kurwa no... - szepnęła słabo w pewnym momencie, jakby nagle coś ją bardzo zirytowało. Wzięła głębszy wdech i otarła policzki mokre od łez. - Obudź się w końcu. Proszę - głos jej się łamał, gdy patrzyła na spokojną twarz swojej matki. Tak bardzo chciała, by w końcu otworzyła oczy! - Proszę...
Przytuliła ją mocno, jakby mogła tym sposobem obudzić ją ze śpiączki. Ale to nie działało. Próbowała już wiele razy. Nie było żadnego sposobu. Wszyscy to powtarzali. Nie chciała jednak tracić nadziei. Ta nadzieja była wszystkim co miała.
Usłyszała za sobą skrzypnięcie drzwi. Odsunęła się, ponownie przecierając swoje policzki. Zerknęła przez ramię.
- Powinnaś już iść. Jest późno. Spędź święta z bliskimi - zwróciła się do Claudii starsza pielęgniarka pełnym troski głosem. Dziewczyna przypominała jej własną córkę. Było jej żal brunetki. Nie chciała żeby tak młoda osoba całe święta spędziła w szpitalu, przy matce w śpiączce, zadręczając się. W tym wieku powinna się cieszyć, świętować z bliskimi - rodziną, chłopakiem, przyjaciółmi.
- Jeszcze tylko sekunda - odparła Claudia. Podniosła się z krzesła, kiedy pracownica szpitala wyszła. - Wesołych świąt, mamo. Kocham cię. Andy i tata też. Wszyscy za tobą cholernie tęsknimy - powiedziała cichutko i pocałowała chorą kobietę w policzek. Później zabrawszy opakowanie po chińszczyźnie, opuściła salę szpitalną.
- Wesołych świąt! - pożegnała się radośnie z pielęgniarką na recepcji, posyłając jej szeroki uśmiech.

it's the most wonderful time of the year
with the kids jingle belling
and everyone telling you'll be of good cheer
it's the most wonderful time of the year

Wróciła do domu. Miała tylko dwadzieścia minut piechotą, ale i tak zmarzła. Jej policzki były zaróżowione, na moment straciła czucie w palcach. Niby nie było takiego mrozu jak w innych krajach, ale zdecydowanie wolała temperatury przekraczające dwadzieścia stopni Celsjusza. Z ulgą przekroczyła próg swojej małej kawalerki. Powitał ją zapach świeżej choinki, która stała w rogu mieszkania, zajmując połowę przestrzeni. Wciąż była nieustrojona. Claudia tylko westchnęła na jej widok. Będzie musiała poprosić kogoś, by ją wyniósł. Sama na pewno nie da rady.
Zabrała ze stołu paczkę, która przyszła trzy dni wcześniej, usiadła na kanapie i rozpakowała ją. W środku znalazła kaszmirowy sweterek o ładnym, błękitnym kolorze, dużą czekoladę i koślawy rysunek, który przedstawiał czwórkę ludzi oraz ogromną choinkę z mnóstwo prezentów.
To my. Znaczy ja, tata, ty i mama. Podobno masz dóżą choinke w domu. To ona. Tensknię za tobą. I mamą terz. Tata wysłał ten prezent. Ale obiecał rze prawdziwy Mikołaj i tak cie odwiedzi. Bo hyba byłaś grzeczna? Ja byłem. Tata kilka razy muwił mi rze nie ale to nie prawda. Posprzontałem nawet pokój!
Wesołych świont! Szkoda że cie tu nie ma!
ANDY
Taki tekst widniał z tyłu. Uśmiechnęła się lekko, wyobrażając sobie swojego braciszka, piszącego to. Pewnie nieźle się natrudził układając kolejne zdania. Jego literki były jeszcze bardziej krzywe od obrazka. Chyba zostanie artystą. Albo lekarzem.
Znalazła też drugą karteczkę. Tym razem pokrytą ładną, staranną czcionką. Wyglądała jakby jej autor bardzo długo myślał nad treścią, choć nie wyrażała ona zbyt wiele. Każde słowo było idealnie napisane.
Mam nadzieję, że będzie pasował. Kocham Cię, tęsknię. Wesołych świąt.
Tata
Odłożyła pudełko na stolik. Zabrała tylko czekoladę, którą otworzyła i połamała na dwanaście kostek. Oto twoje dwanaście potraw - przeszło jej przez myśl. Włączyła telewizor. Leciał ten sam film co zawsze. No trudno. Obejrzy go. Nie ważne, że znała każdą scenę na pamięć. Nie miała kablówki, by przebierać w programach. Otuliła się szczelnie kocykiem i przytuliła do siebie swojego starego, pluszowego misia. Miał chyba tyle samo lat co ona.
- Zostaliśmy sami, Haroldzie - powiedziała do zabawki, uśmiechając się krzywo. - Wesołych świąt - powtórzyła życzenia, które od tygodnia regularnie padały z jej ust i które regularnie słyszała. Robiło się jej już niedobrze na ich dźwięk.
Wesołych świąt

it's the hap-happiest season of all
with those holiday greetings
and gay happy meetings when friends come to call
it's the hap-happiest season of all

____
Trochę mi wstyd po tym co Wy publikowaliście, ale whatever. 
pochylony tekst: it's the most wonderful time of the year

środa, 17 grudnia 2014

I'll tell you my sins

Był taki sam, choć jakby inny. 
Robił to samo, choć jakby inaczej. 
Czuł to samo, choć jakby coś innego. 
Miał przed sobą całe życie, choć wydawało mu się, że zakończyło się ono nim tak naprawdę się rozpoczęło. 
Miał dwadzieścia lat i fajną pracę. Miał kochaną rodzinę i pasję. Miał wszystko, a jednak nie miał nic. A przynajmniej tak mu się wtedy wydawało. 
Pamiętał ten dzień doskonale. Zmęczony po pracy marzył jedynie o przytuleniu głowy do poduszki. Ale nie zrobił tego, nie mógł. Aż kleił się od potu i resztek jedzenia, przed którymi nie uchroniły się nawet jego gęste włosy. Poszedł do łazienki. Rozebrał się. Wszedł pod prysznic. Odkręcił wodę. Namydlił dłonie. Przesunął nimi po ciele. Poczuł coś. Coś, czego nie czuł nigdy wcześniej. Coś, co było obce. I zdecydowanie nie było na swoim miejscu. 
Tej nocy już nie zasnął. Śniadania też nie zjadł. Jak zwykle o poranku pojechał na targ po świeże produkty. Ale zamiast prosto z niego wrócić do tawerny, zahaczył o jeszcze jedno miejsce. 
- Było strasznie dużo ludzi, no nie miałem nawet jak z placu wyjechać przez godzinę – powiedział w odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak długo go nie było. 
Przez kilka tygodni notorycznie się spóźniał. Badania ultrasonograficzne, morfologiczne, biochemiczne, tomografie, RTG i inne cuda tłumaczył korkami, nieprzewidzianymi spotkaniami, własną głupotą. Zaczął nawalać coraz bardziej, nie mógł się skoncentrować, nie dosypiał, nie był swój. Wydawało mu się, że nic po nim nie widać. Ale najbliżsi widzieli. 
- Co się dzieje? – pytali. 
- Nic – byli dla niego najważniejsi. Obiecał sobie, że nigdy ich niczym nie obciąży, że to o n zawsze będzie podporą, nigdy zaś źródłem zmartwień. 
- Przecież coś jest nie tak – upierali się. 
- Myślałem, że się zakochałem. Ale widocznie nie byłem wystarczająco dobry – kłamał. W odpowiedzi słyszał masę komplementów, ciepłych słów, które choć dotyczyły sprawy, która nigdy nie miała miejsca, to jemu w tej chwili i tak były cholernie potrzebne. 
Zaproponowali mu urlop. Zgodził się. Wszystko zgrał w czasie idealnie. Zamiast w góry, pojechał do szpitala kilka ulic dalej. Tam miał zabieg i utracił poczucie swojej męskości. Później miał też kolejne badania. 
Niezłośliwy.
Uczcił wódką i winem i wizytą w kolejnym pubie. W lustro patrzeć nie mógł, podobnie jak na jakąkolwiek kobietę. Tak spędził miesiąc. 
- I jak było? Zobaczyłeś coś nowego? – zapytała radośnie mama, gdy już wrócił do domu. 
- Odkryłem siebie na nowo – uśmiechnął się i poszedł do kuchni. I od tamtej pory jej nie opuścił. Podobnie jak w jego łóżku już nikt więcej nie zagościł. 
____________________________________________________
Efekt długiego i męczącego dnia na uczelni. 

wtorek, 16 grudnia 2014

Nieznośnie niezmienne piękno

Wychodzi sobie naprzeciw, kiedy zamykając frontowe drzwi, otwiera umysł na nowe doświadczenia. Zapach na klatce schodowej jest inny, przyjemniejszy, odgłosy zza ścian mniej wyraźne i nawet paskudna, zielona farba nie odrzuca tak, jak do tej pory. Upojenie alkoholowe może znacznie wpływać na osąd sytuacji, ale w tym wypadku nie ma ono najmniejszego znaczenia. Finalnie liczy się tylko fakt, że kończy ze swoim starym życiem – chorą ambicją, by stać się najbardziej rozpoznawalnym detektywem w kraju (najlepiej na miarę Sherlocka Holmesa), głupią nadzieją na zostanie sławnym basistą i idiotycznym przekonaniem, że może znaleźć w sobie ochłapy człowieczeństwa. Teraz wszystko wydaje się jasne i klarowne: stracił szansę na bycie królem świata i pozostało mu jedynie tułanie się po mieście w poszukiwaniu nowego sensu. Nie było go w butelce wódki ani paczce ekspresowo wypalonych papierosów, ani w łóżku z tamtym mężczyzną spod trójki, ani nawet w wierszach ulubionego artysty.
Mroźne powietrze zamiast otrzeźwiać, powoduje jedynie zawroty głowy. Zmuszony jest przytrzymać się ulicznej latarni, żeby przypadkiem  nie upaść. To przywołuje natomiast wspomnienie sprzed paru lat, kiedy w podobnej sytuacji stwierdził, że będzie pomagał ludziom rozwiązywać ich problemy. Tym razem nie popełnia tego błędu, nie zaczyna rozmyślać nad własnymi możliwościami – z góry skazuje się na porażkę. To najlepszy detoks jaki zaserwował sobie do tej pory. Chwiejnie rusza przed siebie i choć ciało ma się kiepsko, umysł jest przejrzysty. Przynajmniej do momentu, w którym krawężnik zamienia się w jego największego wroga. Walters upada z impetem na ziemię i jest to ostateczny koniec, nie ma siły, by się podnieść. Czuje jak krew zalewa mu twarz, kości buntują się przeciwko właścicielowi, a cienka skóra zdziera się gwałtownie. Wydaje z siebie żałosny jęk i przewraca się na plecy, klnąc siarczyście pod nosem.
— Wszystko w porządku? – Głos jest niski, przyjemny, a przede wszystkim zatroskany. Constantine nie zna jego właściciela, przez co powinność do odpowiedzi jest na tyle nikła, że zwyczajnie ją ignoruje. Zamiast zajmować się przechodniem, woli skupić się na znalezieniu części ciała, która nie sprawiałaby bólu przy poruszaniu się. Stwierdza w końcu, że jego pięty są w świetnym stanie, co wywołuje falę niekontrolowanego, gardłowego śmiechu. Ten natomiast powoduje ból w piersi, który jednak wcale nie uspokaja. Wręcz przeciwnie, tylko wzbudza rozbawienie. – Proszę pana, nic się panu nie stało?
— Nie, wszystko gra. Tak sobie tylko leżę – rzuca wesoło, stwierdzając, że jego umysł może nie jest wcale tak przejrzysty jak mogło mu się wcześniej wydawać. – Idź sobie, zasłaniasz mi niebo.
— I dla zabawy rozbił pan sobie nos? – pyta, kręcąc z niedowierzaniem głową. Bez uprzedzenia, łapie Waltersa za materiał cienkiej kurtki i z lekkim trudem podnosi go do pionu, opierając o mur. Wyciąga z kieszeni chusteczkę, a kiedy zauważa, że mężczyzna wcale nie ma zamiaru z niej skorzystać, wzdycha cierpiętniczo i przykłada ją do cudzej twarzy. – Wygląda pan paskudnie.
— Zażalenia proszę składać do mojej matki – odpowiada ostro, choć w kąciku jego ust czai się uśmiech.
— Ona zmusiła pana do alkoholu i nocnych spacerów? – rzuca już swobodniej, troskliwie czekając aż nos Constantina przestanie krwawić. Kiedy w końcu tak się dzieje, wyjmuje kolejne chusteczki i ściera wszelkie oznaki niefortunnego upadku.
Walters czuje gwałtowne ciepło uderzające jego krocze, ale ignoruje to, będąc święcie przekonanym, że alkohol, o którym wspomniał nieznajomy i tak spowodował chwilową impotencję. Zamiast więc interesować się bzdurami, skupia się na bardziej interesujących detalach, jak chociażby kości policzkowego mężczyzny. Są ostro zarysowane i sprawiają wrażenie, jakby można było pociąć sobie na nich palce. Mimo to, bardzo chciałby ich dotknąć. Może w rzeczywistości są dużo bardziej łagodne.
— Ostrzysz je?
— Co? – pyta zdezorientowany, chowając brudne chusteczki do kieszeni długiego, zniszczonego płaszcza.
Zamiast odpowiedzieć, unosi dłoń do góry i przesuwa palcem wskazującym po wystających kościach. Mruży oczy, jakby uwierzenie, że wcale nie zrobił sobie przy tym krzywdy, faktycznie było wyczynem. Powtarza gest, tym razem dotykając drugiego policzka, już tylko i wyłącznie dla własnej satysfakcji. Sprawia mu to zadziwiającą przyjemność. Nieznajomy stoi oniemiały, pozwalając się dotykać, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie. Umysł podsyła mu ten obraz z perspektywy naocznego świadka: poobijany facet gładzący po twarzy innego, wyglądającego jak bezdomny. To go rozśmiesza, a jego śmiech wywołuje identyczną reakcję u Constantina. Po chwili obaj głośno parskają niczym naćpane nastolatki.
— Jestem Jamie – przedstawia się mężczyzna, kiedy w końcu może złapać oddech, po czym jak gdyby nigdy nic, łapie Waltersa pod rękę i prowadzi w tylko sobie znanym kierunku.
Od tego czasu poranki stają się przyjemniejsze. Budząc się, Constantine zauważa ostre kości policzkowe, a zasypiając, gładzi je czule. Powoli przyzwyczaja się do posiadania w swoim mieszkaniu kogoś poza samym sobą. Po pierwszym wspólnym miesiącu następuje następny, a później kolejny. Czas jednak traci na znaczeniu, kiedy po powrocie z pracy rzuca się zmęczony na kanapę, a Jamie przynosi im kawę i rozmasowuje spięte mięśnie. To chwila, której wyczekuje przez cały dzień.
Przynajmniej tak było do tego wieczoru. Kiedy przekracza próg, od razu zauważa, że coś jest nie tak. Na stole stoi opróżniona butelka taniego wina i pełna popielniczka niedopałków, a na ziemi leży Jamie. Jego ciało jest nieruchome i tylko powieki unoszą się, i opadają. Przywołuje to w Waltersie obraz śpiączki. Zaniepokojenie bierze nad nim górę, dlatego nie ściąga butów ani kurtki, tylko natychmiast klęka przy mężczyźnie.
— Coś się stało? – pyta ostrożnie, przeczesując ciemne włosy partnera. Są miękkie, zdecydowanie zbyt długie i delikatnie zakręcone. Wzbudzają ciągłą ochotę dotykania ich. Zupełnie jak kości policzkowe.
— Postanowiłem odwiedzić dzisiaj dom dziecka, w którym się wychowałem. W końcu zdecydowałem się, żeby poznać tożsamość moich biologicznych rodziców. – Prycha wściekle, wbijając gniewne spojrzenie w Constantina, zupełnie jakby wina na złe wydarzenia leżała po jego stronie.
— I co? Dowiedziałeś się kim są? To znani mordercy? Dilerzy? – pyta, uśmiechając się delikatnie z zamiarem poprawienia mu humoru. Całuje go delikatnie w usta i nie odsuwając się, szepce miękkim, spokojnym głosem: - Przecież nie może być aż tak źle, Jamie…
Prychnięcie się powtarza. Mężczyzna nie odwzajemnia pocałunku, wciąż leży nieruchomo, a jego twarz wykrzywia się w grymasie niezadowolenia, zupełnie jak gdyby ktoś uderzył go w twarz.
— Tylko mi, kurwa, nie mów, że to naprawdę mordercy…
— Jestem Twoim bratem – wyrzuca z siebie płaczliwie, chowając twarz w ramieniu Constantina.
Serce jest złudnym organem. W tym momencie ma wrażenie, że nie istnieje. W miejscu, w którym powinno się znajdować, widnieje dziura. Otwarta rana krwawi, zalewając całe jego ciało właśnie usłyszaną informacją. Nawet przez myśl nie przechodzi mu, że to może być jedynie głupi żart. Całkowicie wierzy Jamiemu. Wszystko boli, kłuje, spala się, niszczeje i gnije. I tylko kości policzkowe pozostają niezmiennie piękne.
Internety wciąż mnie nie lubią.
Stwierdziłam, że skoro mam problem z odpisami
to chociaż mogę napisać coś innego.
Wiem, że wali tandetą i źle się czyta, wybaczcie.

POST ORGANIZACYJNY I

Lista obecności dobiegła końca. Osoby, które się pod nią nie zgłosiły mają trzy dni, by w razie chęci powrotu powiadomić o tym w zakładce Administracja (do 18.12.2014).

Cieszę się, że tylu nas zostało :)

Od dziś przechodzę też do systemu, w którym raz w tygodniu sprawdzam Wasze karty. Jeśli ktoś nie był aktywny w ciągu tygodnia dostaje ostrzeżenie.

Zmieniłam kilka punktów w regulaminie. Zapoznajcie się z nim.

Chciałam też zwrócić Waszą uwagę na to jakie postaci tworzycie. Z tego co zauważyłam są dwa dominujące typy: samotny rodzic i gej. Pamiętajcie, że są na tym świecie też inni ludzie. Małżeństwa często są udane, a geje to zdecydowana mniejszość. Jest tyle ciekawych opcji. Bądźmy kreatywni i oryginalni!

I fajnie, że zaczynacie pisać posty! Jak widać nie jest to takie trudne, tylko trzeba chcieć :)

♥♥♥


Lista usuniętych osób:
Alessia Cassela - wyobraź sobie mnie idealną
Ariane Bjoern - happiness
Arturo Mazzanti - kryzys tonalności
Aurora Coletti - Ciąg za wajchę Kronk!
Beatrice Price - My name Is
Cesare Mancuso - dzieńdobry
Christian Woodward/ Anastasia Melbourne - Wakako
Eve Leggièri - Karme love
Ezechiel Hazelwood - pluszowy miś
Federico C. Winstone - enia nel
Flavia de Luce - breathe me
Gabriel Millano - Guardian Angel
Harvey Maliva - hologram
Hella Berkler - Maraton Muchy
Julian Blake - Aurelie Moquin
Lynnea Gustavsson - weltschmerz
Sophie Ornano - Naamah Asbiel
William Ross - William Ross

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Cieszę się, że nie musimy próbować zabijać gwiazd

Meredith Lockhart
"M"

|| 17 kwietnia 1983 | amerykanka | tłumaczka | pisarka | mieszkanka najwyższego piętra w budynku bez windy | chyba chora ||

Oddzielili cie, córeczko, od snów, co jak motyl drżą, 
haftowali ci, córeczko, smutne oczy rudą krwią, 
malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg,
wyszywali wisielcami drzew płynące morze.
Odchowali cie w ciemności, odkarmili bochnem trwóg, 
przemierzyłaś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg.

___________________
Hej! Zapraszam na wszelakie wątki i powiązania. Cytat w tytule pochodzi od E.Hemingwaya, a Elegia o chłopcu polskim została specjalnie zmieniona. W literce "M", będącej przy okazji jej przezwiskiem, zalinkowane jest zdjęcie. Do przejęcia pan z Wolnych Postaci - jej mąż, ale cicho sza. 
Fc: Gena Rowlands

piątek, 12 grudnia 2014

kontrolowany brak czucia w płucach - non ti chiami romagnoli senza motivo.

Siedząc na swoim łóżku, nie potrafił już z niego wstać. Wszystkie kończyny zamrożone, nie miały zamiaru więcej słuchać jego rozkazów. Domagały się odpoczynku, ale na to nie zasługiwały. Jeszcze nie. Młodemu mężczyźnie daleko było do celu, do którego dotarcie zdawało się oznaczać cały sens jego egzystencji. Jego ciało nie było niczym innym, niż maszyną służącą do osiągnięcia nirwany.
Zmęczone oczy, lodowate kości, białe knykcie i popękane usta nic nie znaczyły. Jedynie powtarzające się słowa jak mantra w jego uszach, pozostałości po kolejnej niespokojnej nocy, która zdążyła już stać się dla niego przyzwyczajeniem. Jako człowiek nie lubiący zmian Andrea miał nadzieję, że już nigdy więcej nie byłoby mu dane spokojnie się przespać.
A jednak coś było nie tak. Życie nie zadowalało go, czuł że nie dawał jeszcze z siebie tysiąca procent. Cały czas robił coś źle i nie mógł sobie tego wybaczyć, bo przecież nie nazywał się Romagnoli bez powodu. Na świecie wszystko ma swoje znaczenie, a on znalazł swoje własne: jednak sięgnięcie po nie okazało się trudniejsze niż spodziewał się po tym, co mu kiedyś powiedziano. Właśnie to wracało do niego codziennie i właśnie dlatego za każdym razem budząc się rano powtarzał sobie, że wieczorem miał wrócić do mieszkania bez tchu i bez powietrza w krwawiących płucach. Tylko wtedy byłby naprawdę czegoś wart.
To było o wiele łatwiejsze do wykonania gdy jego jedynym obowiązkiem było nie zasypianie na lekcjach chemii i historii, staranie się w lepszy lub gorszy sposób przeżyć do końca roku szkolnego. Ale dorosłość niosła za sobą wiele konsekwencji, a między nimi była paląca świadomość odpychania od siebie własnych marzeń, już sam nie wiedząc z jakiego powodu. Jakaś część jego obrazów nigdy nie ujrzała światła dziennego, bo schowana pod łóżkiem, a inna jedynie w przenośni, bo przechowana w różnych częściach tych marnych metrów kwadratowych, które co wieczór oglądały jego zmęczenie.
Rosnący poziom trudności gry był przecież rzeczą normalną w tej części historii jego życia, ale on sobie z tym nie do końca radził. Zatrzymał się psychicznie gdzieś na wydarzeniach z paru lat wstecz, gdy wszystko co znał zostało mu odebrane. Rozwój jego osoby został gwałtownie zatrzymany i przerwany, a on sam zdawał się być na zawsze skazany na siły życiowe równe nastolatkowi. Niestety, dusił w sobie bunt i cicho robił to, co kiedyś mu wbito do głowy.
Na szczęście istniało coś, co pomagało mu udźwignąć cały ten ciężar. Wtedy praca szła o wiele łatwiej, nawiązanie kontaktu z ludźmi z którymi pracował było szybsze i łatwiejsze, a pieniądze na jego koncie rosły, ilość jego wyróżnień także, zadowolenie z życia nie do końca. Ale nie to było ważne. Cel, nirwana.
Obsesja, obsesja, obsesja. Czy mieli rację? Nieważne, oni byli nieważni. Czy byli w stanie osiągnąć za niego jego cel? Czy byli w stanie w jakikolwiek sposób mu pomóc? Wyrzucał ich z życia, z codzienności, robiąc coraz większe miejsce dla ukochanego porannego cappuccino z croissantem z kremem, które codziennie dokładnie o siódmej piętnaście kupował w należącej do jego dzieciństwa Pasticceria San Lazzaro. Otaczał się tylko tym, co znał i tym, czego potrzebował, zamykał się w egoiźmie i obsesyjnym przekonaniu, że aby być szczęśliwy musiał nie czuć własnych płuc. Pewna część jego temu przeczyła, ale przecież ona też nie była mu już więcej potrzebna. Uczucia skruchy na bok.
Gdy wreszcie poruszył się mógł niemalże poczuć zgrzytającą o siebie masę kości, ścięgien i mięśni, między którymi zarysowane były przenoszące życie żyły. Powtarzając sobie mentalnie, że ta maszyna miała pomóc mu przetrwać kolejny dzień zignorował kompletnie fakt, że aby sprawnie funkcjonowała, ktoś musiał się nią zaopiekować - ale nawet to było już przyzwyczajeniem tak normalnym, że słabość która nastąpiła gdy tylko Andrea stanął na równe nogi nie została w ogóle wzięta pod uwagę. Miał przecież na to sposób.
Wiedział jak dać sobie radę, wiedział jak nie przejmować się konsekwencjami swoich czynów, wiedział jak być ślepo zapatrzonym w swój cel i dążyć do niego po trupach, nawet jeśli którymś z tych trupów mógł być on sam. Metoda ta sprawiała, że przed lustrem, przed wyjściem z domu, na przystanku autobusowym, w autobusie, w cukierni, podczas pracy, jedząc obiad, wyprowadzając psa na spacer, kończąc swoje obrazy, gotując kolację, kładąc się spać - zawsze miał te dwa słowa na myśli.
Sięgnął po małą torebeczkę skrupulatnie schowaną w szufladzie komody przy łóżku i położył tabletkę na języku, już odliczając czas do nienaturalnego przypływu energii, który ostatnio był jego jedynym sposobem na normalne funkcjonowanie.
- Jestem najlepszy.

[Porady zawsze mile widziane. Z tej serii będzie więcej.]

środa, 10 grudnia 2014

Il mio inferno privato...


Zewsząd otaczała go niemalże idealna biel. Ściany pokrywała farba tego koloru, podłogi wyłożone były białymi kafelkami, a nad głową wisiały mu również białe kasetony. To był jakiś dziwny korytarz, którego nigdy wcześniej nie widział albo po prostu nie mógł sobie go przypomnieć. Stawiał kolejne pewne kroki, których echo odbijało się raz po raz od pustych ścian, przerywając zatrważającą ciszę. Co tam robię? – powtarzał w myślach raz za razem, a po chwili odpowiedź zmaterializowała się w pomieszczeniu po jego prawej stronie. Znalazł się w pokoju, gdzie na szpitalnym łóżku leżała młoda dziewczyna. Blada jak ściana, niemal przeźroczysta, a dookoła niej zebrani byli mężczyźni w lekarskich kitlach.
 - To szpital – szepnął sam do siebie, zwracając na siebie uwagę zebranych tam ludzi. Mężczyźni rozstąpili się, ukazując mu przerażający widok. Kobieta, o której do tej pory myślał, że pogrążona jest we śnie, była martwa, a świadczyły o tym ogromne, czerwone plamy na białej pościeli oraz kałuże krwi u stóp metalowego łóżka. I choć może to samo w sobie nie było tak przerażającym widokiem, jak maleńkie zakrwawione zawiniątko, które jeden z mężczyzn dzierżył w ramionach.
 - Gratulujemy, panie Mazzini – ów lekarz zrobił kilka kroków w stronę Cesare, wyciągając brudne jeszcze dziecko w jego stronę. – Został pan ojcem – i wcisnął zawiniątko w ramiona perkusisty. Spuścił wzrok na dziecko i zobaczył duże błękitne oczęta wpatrujące się w niego z ufnością. To była jego mała córeczka i wcale nie była martwa, tak jak przed chwilą sądził. Krew nie należała do niej. Cesare znowu przeniósł spojrzenie na lekarzy.
 - Co z nią? – podbródkiem wskazał na kobietę leżącą na łóżku.
 - Nie żyje, ale to nie pański problem. I tak nie miała nikogo prócz tego dziecka. Nikt za nią nie zatęskni.
Brutalne słowa długo kotłowały się w jego głowie, a obraz powoli się rozmazywał by ostatecznie stać się zupełnie czarnym. Niewielki ciężar, który trzymał również zniknął, a panika sprawiła, że jego serce przyspieszyło kilkakrotnie swój rytm.
 - Przecież tego chciałeś! – oskarżycielski ton rozebrzmiał, jednak tylko w jego głowie. – Wcale nie chciałeś tego dziecka! Chciałeś ją oddać! To krew z Twojej krwi, kość z Twojej kości, a Ty tak po prostu chciałeś się jej pozbyć! Zasłużyłeś na wszystko to, co Cię teraz spotka! Ona już nie wróci, teraz jest z kimś kto naprawdę ją kochał, kto naprawdę ją chciał, kto jeszcze zanim przyszła na świat wybrał jej imię!
Poczuł, że grunt osuwa mu się spod nóg, a on sam leci gdzieś w przepaść, która nie miała początku ani końca. Krzyczał, lecz nikt nie mógł mu pomóc. Błagał, lecz nikt go nie słyszał. Czy tak właśnie miało wyglądać jego prywatne piekło?

Jego „nowy budzik” rozdzwonił się dokładnie pięć minut przed szóstą rano, zrywając zlanego potem mężczyznę z męczącego snu. Chyba nigdy nie cieszył się aż tak, gdy dziewczynka zaczęła płakać w pokoju obok. Nie pozwolił sobie na rozważania, wyskoczył z łóżka jak poparzony i pobiegł w stronę, z której dochodziły go niepokojące odgłosy. Zbliżył się do drewnianej kołyski, nad którą wisiało coś w rodzaju baldachimu z moskitiery i odsunął zasłonkę by wyjąć płaczące maleństwo. Otulił ją szczelnie ramionami i przycisnął jej czółko do swoich ust.
- Cicho, cichutko – powtarzał jak mantrę przez dobrych kilka chwil nim mała się nie uspokoiła. – Już wszystko będzie dobrze, obiecuję.


jak obiecałam, stworzyłam coś - co może nie jest rewelacyjne, ale... dajcie mi czas na rozkręcenie się to wtedy urządzę Wam prawdziwą ucztę ;) PS. błędy są na pewno, bo nigdy nie sprawdzam tego co piszę drugi raz, ale jako że jestem pierwszym twórcą postu, to może mi to wybaczycie.

niedziela, 7 grudnia 2014

Każdy bogiem sobie sam


Anaya Jorgen
24 lata
 fizjoterapeutka

"Oczy widzą to co na zewnątrz. Oceniają obudowę. Za to serce. Serce widzi to cze­go nie dos­trze­ga wzrok, to co jest ukryte głęboko w nas. 
Dlatego niewidomi widzą najlepiej. "

_________

zapraszam do wątków ! 

sobota, 6 grudnia 2014

Jeśli nie ty, to kto?




Silas Goldman
28 lat
Szef kuchni restauracji Dark Restaurant*
Bezsenność w Modenie

A gdy rano przyjdzie świt, księżycowi będzie wstyd, że on zasnął, a nie ty...









Hm... Więc witamy.
*Nie jest to zwykła restauracja, jeśli ktoś chce uzyskać więcej informacji na ten temat, to niech da mi znać pod kartą ;)

czwartek, 4 grudnia 2014

Poparzone dzieci boją się ognia lub zadurzają się w nim.

L I S B E T H  L E E
31 października '93
pracownica kina

diler na ćwierć etatu
nietutejsza tutaj
trzecie piętro piątego bloku w drugim rzędzie
 uroku zero uroków stos
wygnać wygnać spalić


dziewczynce, co się moim bawi nieistnieniem,
wdzięczna jestem, gdy w dłonie mój niebyt porywa,
i mówi za mnie wszystko, różowa natchnieniem,
i udaje, że wierzy w to, iż jestem żywa

[Cześć i czołem. Tytuł - Marie von Ebner-Eschenbach, niżej Bolesław Leśmian. Chętnie zaplączę się w jakieś ciekawe poplątanie z powiązaniem.]

wtorek, 2 grudnia 2014

w jakim języku wyeksponować teatr pavarotti? mam do dyspozycji włoski, angielski, francuski, niemiecki, hiszpański i dialetto modenese.


26 lat, pracownik informacji turystycznej i niedoszły malarz w czasie wolnym
panseksualista, Włoch czystej krwi, podobno pracoholik
Andrea Romagnoli
Tragedia związana z pobytem laptopa u naprawy sprawia, że prędkość produkowania odpisów jest teraz nieco gorsza. Prosimy o cierpliwość i dziękujemy za wybranie naszych usług.]