Aktualnie

Temperatura: 1°-9°C
02.02.2015 - Nieaktywne postaci usunięte
27.01.2015 - Lista obecności zakończona.

Szablon od niekonkretnej.

Zapraszam do zapisów.

czwartek, 29 stycznia 2015

POST ORGANIZACYJNY II

Cześć,
Lista obecności zakończona. Zostało dwadzieścia jeden osób, więc chyba nie najgorzej, prawda? Nie poddajemy się i działamy dalej!
Jeśli ktoś zaspał i chciałby jednak wrócić ma czas do soboty 31.01.2015, by zgłosić się pod zakładką Administracja 

Tak poza tym nie mam nic do powiedzenia.
Cieszę się, że jesteście i nie pozwalacie NP umrzeć. 
Całusy! 

♥ ♥ ♥

niedziela, 25 stycznia 2015

The world has teeth and it can bite you with them any time it wants

O trzeciej nad ranem krew płynie w żyłach wolniej niż zwykle, a sen jest wyjątkowo głęboki. Dusza jest wówczas albo pogrążona w błogosławionej nieświadomości, albo miota się rozpaczliwie, rozglądając się z przerażeniem wokół siebie. Nie istnieją żadne stany pośrednie. O trzeciej nad ranem świat, ta stara dziwka, nie ma na twarzy makijażu i widać, że brakuje mu nosa i jednego oka. Wesołość staje się płytka i krucha, jak w zamku Poego otoczonym przez Czerwoną Śmierć. Nie ma grozy, bo zniszczyła ją nuda, a miłość jest tylko snem.

LOTTIE
 CARLOTTA BALAMONTE — 16 LAT — UCZENNICA LICEUM 
weekendami kelnerka w pizzerii; bezsenność

 Tytuł i cytat: S. King; próbujemy z młódką.

sobota, 24 stycznia 2015

...

GASPARE BALAMONTE
34 LATA - SZEF WYTWÓRNI PŁYTOWEJ
ROZWIEDZIONY MĘŻCZYZNA, KTÓRY PLANUJE ŚLUB Z BIANCĄ
NICZEGO BARDZIEJ NIE PRAGNIE NIŻ ZOSTANIA OJCEM
CHOROBLIWIE ZAZDROSNY

Może nie najważniejsze jest chcieć iść z kimś do łóżka, ale chcieć wstać następnego dnia rano i zrobić sobie nawzajem herbatę.

____________________
Cześć i czołem! Zapraszam do wątków i powiązań. Wybaczcie, ale pierwszy raz prowadzę postać, która nie ma 20 lat. Z czasem się wczuję i będzie mi łatwiej ją prowadzić, ale dajcie mi fory na początku. 

Głupota nie zwalnia od myślenia

usunięte

piątek, 23 stycznia 2015

Rozumiem furię w Twoich słowach ale nie rozumiem słów





Melanie Rose Tadakoro

20 lat
kelnerka
I KNOW I'M WAY TOO EASY


|||||
Haos, panika i strach
Śmiech, szczęście, euforia
To może krócej...
skomplikujmy Jej życie 
Faworyzuje
Cytat- William Shakespeare 

wtorek, 20 stycznia 2015

2. I zostanie ci zwrócone życie intensywniejsze niż przedtem. ~ Amelie Nothomb.

Uznałam, że skoro moich uczuć nie ma w tym miejscu, muszą być gdzieś indziej. Podstępny złodziej duszę wywiózł poza ludzkie granice, poza kraj, więc jedynym wyjściem, jakie mi pozostało, było udanie się w podróż, by odzyskać swoją integralną część.
Nie było trudno zdobyć pieniądze na wyjazd. Otworzyłam się przed psychologiem, udając, jakobym znalazła w sobie szczątki zainteresowania światem. Uwierzył mi – przekonany o własnych umiejętnościach, przekazał prędko dobrą nowinę moim rodzicom, którzy chętnie wcisnęli mi pieniądze do rąk i błogosławili podróż w nieznane. Jestem przekonana, że czuli ulgę, widząc, jak odjeżdżam.
Dlaczego nie poprosiłam ich po prostu, nie wiem. Nie potrafiłam już wtedy być prawdziwa. Przybrałam tyle masek, że dotarcie do mojej twarzy stało się już niemożliwe, mogłam jedynie zmieniać się, dostosowywać do sytuacji. Nie miałam powodu, by troszczyć się o to, że obrosłam w kłamstwa; one pomagały mi przetrwać, tak przynajmniej sądziłam.
Życie po to by przetrwać prowadzi jednak tylko do zniszczenia. Byłam szczurem wyczekującym kolejnego dnia. I jak szczur, widząc wspaniałości, kierowałam się do odpadów – do chorych z rozpaczy, przeładowanych emocjami lub podobnych mi, nieumiejących ich w sobie odnaleźć. Gardziłam tymi wszystkimi ludźmi, gdyż ciągle trwali, pragnąc umrzeć, ale nie mogąc się na to zdecydować. Godziny, które spędzali na jedynym pocieszeniu, jakie im zostało – na fantazjach o zniknięciu – nagle wydały mi się nudne, bezsensowne. Żaden z nich nie dawał mi rozwiązania dla mojego problemu, jedynym wyjściem więc było odsunąć się od wyrzutków i stać się kimś bez ani jednego bezpiecznego miejsca.
Jednak samotność w takim wydaniu jest najtrudniejsza. Potrzebowałam ludzi, którzy byliby gotowi przyjąć mnie taką, jaką byłam, i stopniowo napełniać mnie emocjami. Nikt taki się nie znalazł.
Chodząc wiekowymi uliczkami drugi raz myślałam o tym, by wszystko skończyć. Ogarniała mnie niemoc. Wyobrażałam sobie, że żyję jak wszyscy, mam rodzinę, dom, kochającego męża lub żonę, dzieci... chciałam coś poczuć, dokładnie tak, jak bohaterki wszystkich filmów, które produkowano ostatnimi czasy. Pragnęłam zaznać choć odrobiny miłości, pozbyć się niepokoju, wiecznego dążenia do rzeczy abstrakcyjnych. Tylko, niestety, to było nieosiągalne. Dlatego znów wróciłam do wyobrażeń o samobójstwie, choć racjonalizację zmieniłam na czystą ciekawość. Co stałoby się dalej? Jak wyglądało ciało w agonii i martwe? Co czuło się, mordując...?
Przechodząc przez ulicę, błagam Boga, by kierowca okazał się psychopatą i by moment był właściwy na zabójstwo na drodze.
Jednak czy śmierć zadana mi samej pokazałaby mi Siebie naprawdę? Czy dostałabym jakieś odpowiedzi? Poczułabym ją bez wątpienia, lecz czy doświadczyłabym Jej boskiego czynu? Czy byłam gotowa pozwolić, by moje ciało uległo rozkładowi?
Czy, nie mogąc się zdecydować na samobójstwo, musiałam zabić kogoś?
Ta myśl mnie przerażała, więc zaczęłam wykłócać się z samą sobą o pragnienia. Z jednej strony, żądałam silniejszych wrażeń, bo pustka wewnątrz była nie do zniesienia; rozbijałam się na drobniejsze kawałki każdego dnia. Z drugiej strony, nie chciałam spędzić życia na pogoni za jakimikolwiek odczuciami. Rzucałam więc wyzwiskami na każdą ze stron w konflikcie, zmieniałam zdanie, krzyczałam na siebie, ostatecznie dochodząc do wniosku, że nie mogę być sama w umyśle. Tam musiało się coś dziać; widziałam tylko efekty, wojnę, nie wielką politykę. Duchy, szatan, nieważne, co mnie kontrolowało. Uwierzyłam, że nie jestem w tym sama. Bo jak człowiek, istota doskonała, jak indywidualistka doceniająca to, że potrafi samodzielnie dokonywać wyborów mogłaby być urzeczona śmiercią... ?
Zło mnie fascynowało. Zło mnie odrzucało. Byłam rozdarta.
Zaczęłam w końcu żyć wyobrażeniami, dawały bowiem pewnego rodzaju rozrywkę. Analizowałam każdy element swojej psychiki i tej wojny, upatrując w jej końcu rozwiązanie. Starałam się kierować wydarzeniami, stworzyłam postacie do niej. Historia Dwóch Królowych zajmowała mi całe dnie i noce. Widziałam w nich kreatorkę i destruktorkę, dobro i zło, szczęście i nienawiść. Jednak im dłużej żyłam tym wyobrażeniem, tym bardziej zdawałam sobie sprawę z tego, że wszystkie te pojęcia są pomieszane i nie ma w nich czystości. Świat nagle przestał być czarno-biały.
Dawno, dawno temu, w dalekiej wiosce żyła sobie pewna dobra Królowa. Dbała o swój lud, broniła przed obcymi, zabawiała odpowiednio, gdy trzeba było. Idealizm i piękne myśli przyświecały jej – chciała równości, braterstwa, miłości, szczęścia dla każdego. Czyniła wszystko tak, by każdy miał to, czego potrzebował do osiągnięcia spokoju ducha. Pragnęła zbawić nieszczęśliwych.
Ale ludzie byli tylko ludźmi. Odbierali jej wszystko, by wzbogacić siebie. Oszukiwali, korzystając z ufności, jaką ich obdarzała; nazywali potem naiwną. Za wszystko, co złego uczynili, winą obarczali Królową, a ona, dobra dusza, zgadzała się z tym, by nie wywołać u nich niepotrzebnego poczucia winy. Kochała wszystkich; czyż dobra Królowa nie wybacza, gdy jej poddani postępują źle?
Bólu nie dało się jednak przełknąć jedynie dzięki wierze w idee. Dzięki mocom Królowej niewymówiony ból stał się realny, zmienił się w rzeczywistą, sprytną i silną bestię, i przybrał imię Boleja.
Bolej czaił się w kątach i wyskakiwał znienacka. Bolej przesuwał meble, by Królowa mogła się potknąć i upaść. Bolej zmieniał pogodę, by ciągle padał deszcz. Bolej sprawił, że Królowa zaczęła nienawidzić bycia Królową, zaczęła nienawidzić swojego życia. I swoich poddanych.
Najpierw zaczęła odmawiać im pomocy, gdy ją wykorzystywali. Z szacunku do niej wieśniacy odchodzili; Bolej szedł za nimi, potem swojej pani powtarzał każde wyzwisko i kłamstwo. Rozżalona, Królowa zaprzestała pomagać poddanym w ogóle, zamknęła się w swoim zamku. Wykorzystywała tych, których wcześniej chciała bronić; każdy, kto umarł z pragnienia czy głodu stawał się częścią kościanego zamku. Bolejowi jednak było mało, on potrzebował więcej i więcej, więc nie przestawał śledzić Królowej krok w krok. Utrudniał jej życie, sprawiał, że coraz częściej płakała, że stała się zupełnie niestabilna. Zaczęła fascynować się śmiercią, przestała w cokolwiek wierzyć.
Bolej odebrał jej idealizm. A idealiści, których wiara została rozłamana, są najniebezpieczniejszymi istotami.
Po pewnym czasie królestwo stało się miejscem smutku i niespodziewanej śmierci. W samym sercu stał zamek obudowany kośćmi na pamiątkę wszystkich zdrajców Królowej.
Wtedy właśnie, na prośbę przerażonych wieśniaków, z kwiatu tulipana wyszła nowa, Druga Królowa, piękna, czysta i dobra. Przybyła do zamku, wyłamała kościaną bramę, modląc się, by wciąż dało się uratować jej starszą siostrę.
Było jednak za późno. Bolej zdążył doprowadzić swoją panią do szaleństwa. Pierwsza Królowa nie czuła już nic poza lękami, nienawiścią i bólem, nie miała żadnych pragnień niedyktowanych przez bestię.
Druga Królowa była jednak potężną czarodziejką. Wyzwała Boleja do walki, żądając, by zniknął z tej krainy. Bolej śmiał się jedynie i atakował: deszczem, szeptami o krzykach wieśniaków, przesuwaniem mebli, rzucaniem belek pod nogi. Ale Młodsza znała podstępność Boleja; ilekroć atakował, Pani z Tulipana śmiała się z własnego przestrachu, niezdarności, zaś w deszczowe dni malowała kwiaty w swoich komnatach. Magią zaczarowywała też Pierwszą Królową; nie dało się od niej już odebrać żalu i bólu, wylanie tego bowiem zniszczyłoby krainę; każdy, widząc tyle smutku, zostałby tym smutkiem przeklęty. Jedynym wyjściem było zablokowanie części uczuć Pierwszej Królowej, ograniczenie jej lęków, pozwolenie jej na funkcjonowanie na swój dziwny, szalony, niezrozumiały dla nikogo sposób.
Ale Bolej nie zamierzał się poddawać. Planował zemstę za zniszczenie jego kościanego królestwa i za przywrócenie wieśniakom wiary i dobrobytu. Uderzał raz po raz w Drugą Królową; zauważył jednak, że to nie działało, smutek nigdy jej nie dosięgał. Zaatakował swoją właściwą panią po raz kolejny i właśnie wtedy rozpętała się prawdziwa wojna.
Druga Królowa nie mogła pozwolić, by znowu skrzywdzono jej siostrę, dobyła więc broni i rozpoczęła walkę z Bolejem. Uderzała go, jednak nie była w stanie go pokonać, dopóki Pierwsza Królowa nie zdecydowałaby o tym samodzielnie. Wystarczyłby krzyk, zawołanie... Jednak Starsza, zajęta własnym smutkiem i żalem, pragnieniem swojej destrukcji i destrukcji innych, tępo patrzyła na walkę, czasami tęsknie zerkając w stronę swojej młodszej siostry. Chciała, żeby wojna się skończyła, jednak nie potrafiła odesłać Boleja daleko stąd. Rozumiała, że wszystko zależy od niej; brakowało sił, by coś z tym zrobić.
Czary Młodszej Królowej jednak zaczynały działać; Starsza zaczynała cieszyć się niepozornymi rzeczami. Jej serce nadal przepełniało się nienawiścią i wystarczyło wspomnienie człowieka, by Królowa kierowała przekleństwa w przestrzeń.
Na szczęście, Słońce czasami wychylało się zza chmur.
Tak nadszedł dzień, w którym Bolej musiał zniknąć. Zajęty walczeniem z Drugą Królową, nie zdołał zaatakować ani razu swojej pani, nie spostrzegł więc, gdy w końcu stanęła obok niego i zażądała stanowczo, by zniknął wraz z całym bólem, który wyrządził.
Dwie Królowe zasiadły na tronie. Rządziły razem – choć zadaniem Drugiej główne było utrzymywanie Pierwszej w spokoju. Nie przeszkadzało jej to, kochała swoją siostrę, w końcu pochodziła z jej smutku. Wieśniacy również zrozumieli, że zostali sami ze swoimi problemami i nie mogli wykorzystywać żadnej ze swoich opiekunek. Spokój był niestały, bo Pierwszą Królową wszystko mogło zdenerwować, jednak Młodsza siostra zawsze znajdowała się obok, by pomóc.
Dotarłam w końcu do momentu, gdy historia nie wystarczała. Kolejne epizody życia Dwóch Królowych tylko nakazywały mi wrócić do rzeczywistości.
Zatem wróciłam. Powrót jednak nie był przyjemny, ponieważ to, co kreowałam w swojej głowie zapewniało mi bezpieczeństwo. Obserwowałam jedynie, czasami dodawałam wydarzenia, zmieniałam je, jednak nigdy nie musiałam brać czynnego udziału we wszystkich walkach. Codzienność zaś witała mnie uderzeniami, na które musiałam odpowiadać. Stało się jasne, że boję się rzeczywistości jako takiej. Wyobrazić sobie emocje czy ich brak było łatwo. Czuć je lub ich nie mieć... już nie umiałam sobie z tym poradzić.
To mnie doprowadziło do szaleńczej determinacji. Musiałam znaleźć coś, co sprawiłoby, że emocje do mnie by wróciły. Przekonałam się, że jedyną realną drogą jest śmierć. Nie było innego wyjścia.
Musiałam zabić. Nie siebie, ja nie byłam tego warta. Musiałam zabić.
Przygotowania do tego aktu zrytualizowałam: planowanie, decyzja, obserwowanie, robienie notatek, podążanie. Stałam się maniakiem; nie spałam, wyobrażając sobie moment odzyskania swojej skradzionej duszy. Wpadłam w paranoję, psychozę, wszystko, co znajdowało się w mojej głowie wybuchło i patrzyło w kierunku tego jednego celu. Po raz pierwszy współpracowałam sama z sobą, tworząc świętość z czegoś, co nigdy nie powinno być świętym.
Tylko życie mnie zaskoczyło. W noc planowanego morderstwa zdałam sobie sprawę, że nie zabiję wybranej tak starannie ofiary. Nie potrafiłam zdobyć się na to, gdyż w pewien sposób przywiązałam się. Znałam cały rozkład dnia tego jednego mężczyzny, wiedziałam, co lubi, czego nie, wiedziałam, że czasami płacze, gdy nikt nie widzi. To byłoby jak zabicie kogoś ukochanego, a ja nie chciałam zabić kogoś aż tak ważnego. Nie potrafiłabym odebrać życia człowiekowi, któremu zawdzięczałam jakiekolwiek emocje. To tylko odsunęłoby moją duszę do punktu, w której nigdy nie mogłabym jej dosięgnąć.
Tamtej nocy chodziłam po ciemnych ulicach miasta, w którym mieszkałam. Obserwowałam światła w mieszkaniach. Wyobrażałam sobie, że jestem jak oni – kochająca, radosna, szczęśliwa... Zrozumiałam, że nie było mi przeznaczone zakochać się w kimś zupełnie nieodpowiednim, wyjść za mąż, urodzić dziecko, znudzić się stabilnym życiem, trwać w nim mimo wszystko, dla pozorów. Coś, co we mnie pękło dawno temu zaburzyło zdrowy proces rozwijania się.
To upośledzenie dało mi gniew.
Stałam tak przed jednym z bloków zaraz pod lasem i patrzyłam tępo przed siebie. Czułam, jak ręce drżą z wściekłości. Chciałam krzyczeć, wrzeszczeć głośno, wyrzucić z siebie potwora, którym byłam. Chciałam umrzeć, naprawdę chciałam umrzeć w tamtym momencie. Wiara w swoją nadzwyczajność za mocno kłóciła się z tym przeklętym upośledzeniem. Pragnęłam się go pozbyć raz na zawsze! Niedługo zaczęłam cała dygotać, płakać, wyjmując broń i przykładając ją sobie do skroni.
- Przepraszam, nie wiesz, która godzina? - Usłyszałam za swoimi plecami.
Instynktownie wymierzyłam broń i dopiero wtedy zobaczyłam młodego mężczyznę. Był księdzem, widziałam białą koloratkę przy jego gardle, najwyżej miał dwadzieścia kilka lat. Pamiętam ładną twarz, jeszcze nieco dziecinną, i niebieskie oczy.
Wtedy zapragnęłam ponad wszystko, by mnie ocalił.
A jednak przede mną był tylko człowiek, tak samo niezdolny do ocalenia siebie, jak i ja. W tym sensie byliśmy podobni, jednak mnie zżerała moja własna choroba, jego za chwilę miała zeżreć moja rzeczywistość. Serce biło mi szaleńczo, bo nagle dotarło do mnie, że to, czego poszukiwałam, nigdy nie miało spełnić się w chwili morderstwa. Ot, pragnęłam morderstwa dla samego aktu, by cokolwiek zostało przy mnie na zawsze.
Lecz czy to w ogóle jest powód, by zabić? Nie jest. Nigdy nie był. Nie będzie.
Zatem: strach, stopniowe naciskanie spustu, powolne sunięcie kuli w jego kierunku, uderzenie; mnóstwo krwi i nieokreślony dźwięk, gdy trafiłam w gardło, upadanie ciała, konwulsje. Sylwetki ludzi w oknach znikające równie szybko jak się pojawiły. Długo trwałam w jednej pozie, zapamiętując wszystko, przenosząc obraz do mojej pamięci ze świadomością, że będzie mnie on nawiedzać całe dnie, całe noce, do końca życia.
Czerwona koloratka.
Odwróciłam się powoli i powolnym krokiem skierowałam się w stronę lasu; niedługo trwało, jak świadomość uderzyła mnie w twarz. Dalej nie rozumiałam, co się stało, a może rozumiałam aż za dobrze i dlatego byłam w stanie rozpocząć szaleńczy bieg? Miałam krew na dłoniach, nie wiem, czy wyobrażoną, czy prawdziwą. Broń ślizgała się po mokrych, lepkich palcach, ale trzymałam ją mocno. Bałam się, po raz pierwszy od dawna bałam się! To był wiwat moich emocji, które nagle się zbudziły!
Jeśli jednak była w tym radość, dlaczego płakałam, biegnąc przez las, nie wierząc, że uda mi się uciec?
Boże, powinieneś był zmienić dla mnie swoje plany. Wcześniej byłam tylko smutnym dzieckiem, wraz z dokonaniem tego czynu przestałam zasługiwać na jakąkolwiek łaskę od ciebie.

A jednak pozwoliłeś mi przeżyć.


A TUTAJ JEST KARTA KOGOŚ NAPRAWDĘ WYJĄTKOWEGO: KLIK

niedziela, 18 stycznia 2015

Mowa i milczenie. Czujemy się bezpieczniejsi z szaleńcem, który mówi, niż z takim, który nie potrafi otworzyć ust.


http://data2.whicdn.com/images/64790842/original.jpg
 
Giovanni Tobia Milano
Znany jako Nino lub Gianni
22 lata - Włoch z krwi i kości - Angelo
Skrzypek uliczny - Skrzypce elektryczne 
Podejmuje się każdej pracy - Chce studiować
Czwórka w skali Kinseya




__________________________

Nowy pan bo Ciro nie wyszedł,
 Jego już nie odpuszczę tak szybko,
Zdjęcie zalinkwane.
Zapraszam do wątków i powiązań!
Wszelkie patologie, destrukcje i inne - przyjmuję!
FC: David Prat

sobota, 17 stycznia 2015

Where will you be when the sky comes down?

Frida Dellucci
15.07.1990; Modena
studentka trzeciego roku historii sztuki, choć rozważa ich przerwanie;
zbiera na czynsz jako kasjerka w znanej sieci supermarketu;
każdą swoją wolną chwilę stara się spędzać w szpitalu
spisane i powiązania
“Kto powiedział, ze noc jest od spania? Nie, nie, proszę państwa, noc jest właśnie od niszczenia sobie życia. Od analiz tego, co było już i tak zanalizowane milion razy. Od wymyślania dialogów, na które i tak nigdy się nie odważymy. Noc jest od tworzenia wielkich planów, których i tak nie będziemy pamiętać rano. Noc jest od bólu głowy do mdłości, od wyśnionych miłości.”

twarzyczka Weroniki Załazińskiej
w karcie Oscar i Pani Róża
w tytule Nickelback

piątek, 16 stycznia 2015

Pewnego dnia ktoś przytuli cię tak bardzo mocno

...tak mocno, że wszystko, co w tobie połamane, wróci na swoje miejsce.

dwudziestosześcioletnia muzykoterapeutka, pracująca w ośrodku rehabilitacyjnym; niespełniona skrzypaczka, której pląsawica Huntingtona zamknęła drzwi do kariery; powiązani

czwartek, 15 stycznia 2015

1. Życie zmieniło się w śmierć. ~ Amelie Nothomb.

Świat mówi nam ciągle o bezuczuciowości. Zabij człowieka, jeśli masz ku temu powód... lub jeśli go nie masz. Istota człowieczeństwa wyraża się w tym, do czego jesteśmy zdolni – i o czym potrafimy szybko zapomnieć. W biegu wydarzeń najwyraźniej mamy prawo zignorować fakt, że nasze ręce są oblepione krwią.
Tylko ja tak nie potrafię. Długo starałam się dostosować do dzisiejszych czasów, do czasów w ogóle. Nie wiem, czy taką stworzył mnie Bóg, czy po prostu całe moje życie ukształtowało mnie tak, że stałam się inna od reszty. Osobiście twierdzę, że to sprawka Boga, że jestem potwierdzeniem reguły o podobieństwie do Niego. Bo My nie jesteśmy podobni do siebie. Gdybym miała kiedyś namalować swoją duszę, przedstawiłabym ją jako rysę na szkle, przez które można byłoby ujrzeć twarz Stwórcy. I to Bóg, sam Najwyższy, mnie umieścił na tym szkle, by nikt nie był w stanie dojrzeć do Jego twarzy i ujrzeć w odbiciu siebie.
Wiele razy starałam się spisać to, co się wydarzyło, jednak moje próby okazywały się bezsensowne. Zawsze opowiadałam to zbyt melodramatycznie, chcąc Wam udowodnić, że tamte wydarzenia połączyły nas silnymi emocjami, nawet ponad śmierć. Czy jednak miałam prawo tak twierdzić? Uświęciłam tamte wydarzenia, moje czyny i ich efekty w swojej głowie oraz na obrazach, chociaż tamta prostota nie była niczym wyjątkowym: ot, ja, on, pistolet, naciśnięcie spustu, kula trafiająca w krtań, dużo krwi, ucieczka.
Jednak wszystko zależy od postrzegania. Nie ufajcie słowom. Moja perspektywa jest ograniczona dokładnie tak jak perspektywa każdego człowieka. Nie zmienia to wrażenia, że śmierć, którą zadałam, pozwoliła mi tworzyć.
Czyż zuchwałość losu nie jest zachwycająca? Morderczyni otrzymała dar kreacji z momentem zabójstwa. Boże, tak bardzo nieznane są drogi Twoje.
Miałam ledwie osiemnaście lat, i świat mnie znudził. Miłość była przeterminowana, bo chwilowa i ulotna, nieprawdziwa; wszyscy ci, którzy zdobyli moje uczucia, w gruncie rzeczy okazywali się równie puści jak ja. Nie pamiętam już nawet tych miłostek; czasami wspominam sytuacje bez imion i twarzy, które mnie rozbawiają po latach. Myślicie może, że tak głupia dziewczyna kochała pieniądze? Pieniądze dawały przyjemność, ale równie nieważką, bowiem tak cholernie martwą. Siedziałam w pokoju pełnym różnych przedmiotów i jedyną zabawą, która mogłaby mi się wtedy spodobać, byłoby podpalenie ich. Raz nawet to zrobiłam, jednak zgasiłam w obawie przed... sama nie wiem, czym. Czy mogłam się bać wtedy ojca? Czy byłam już wtedy niezdolna do odczuwania strachu? Jakby nie patrzeć, rodziny nie doceniałam – zresztą, oni mnie też nie, wychowali mnie z pomocą tuzina nianiek, których matczyna miłość mi nie tylko przeszkadzała, ale i burzyła ten wyjątkowo zbuntowany porządek. Kłóciłam się z każdą z nich, potem przychodziłam przepraszać i zimno analizowałam ich reakcje. Każda akcja wywoływała jakieś działanie, uczyłam się tego i specjalnie naciskałam kolejne guziki, doprowadzając opiekunki do załamania nerwowego prędzej czy później. Jednak i to mnie znudziło po pewnym czasie. Zwłaszcza że nie miałam z kim się nawet śmiać z tych sytuacji; przyjaźń wtedy istniała po to, by sprawić komuś przyjemność, nazywając go czy ją osobą godną zaufania, nawet jeśli ich jedynym wyrazem uczuć było pożyczenie książki dwa razy w miesiącu i kłótnia trochę urozmaicająca życie. Mówiliśmy o wielkich emocjach, nic o nich nie wiedząc... Żyliśmy własnymi przekonaniami i wyobrażeniami na temat siebie i wmawialiśmy innym, że to, jak żyjemy, jest prawdziwe. Ale po osiemnastu latach albo się dostosujesz i zaczniesz zmyślać rzeczywistość jak wszyscy, albo ulegniesz wrażeniu, że, mogąc inaczej, jesteś lepsza.
I ja uległam. Straciłam zainteresowane dosłownie wszystkim, od seksu po przyjemności związane z jedzeniem. Zaczęłam kręcić się przy ludziach, którzy wydawali się nieczuli na świat jak ja – tak mi się wydawało wtedy. Teraz myślę, że po prostu byli pełni marazmu lub na samym początku depresji. Razem niszczyliśmy wszystko, ot, dla zabawy, by poczuć się bezkarnie, by poczuć coś więcej.
Czytałam wtedy książki o indywiduach, którzy odsunęli się od społeczeństwa, piętnując je. Trafiały do mnie tylko negatywne przesłanki – to, że ludzie są obojętni i źli, pogubieni, że schematyczne działanie odbiera im wolę. To, iż będąc indywidualistką odciętą od innych ludzi, stawałam się odpowiedzialna za moralność, pomijałam. Uznawałam, że autor się mylił, że tylko częściowo stawał się indywidualistą, albo po prostu nie zauważałam tych fragmentów – nie jestem pewna, którą drogę obrałam. Wtedy mój chaos nie był jeszcze zły, nawet jeśli bardzo się starałam, by tak było. Wierzyłam w to, że jestem ważna, ważniejsza od wszystkich innych istot na tym świecie.
Wtedy pojawił się on. Boże mój! Diabeł, który przybrał twarz człowieka! To nie mógł być... To nie był człowiek. To była istota z oczami, które demonicznie przewiercały się przez moją krew. Kazał nazywać siebie Red, od Redeemer, od Zbawiciela. Cholerny Zbawiciel! Niósł mi Światło ze swoim Zbawieniem od Boga. Nie jestem pewna, czy Boga Piekieł, czy Boga Niebios; ta niepewność, czy pochodzę z dołu, czy z góry, pieczętowało moje zgubienie; skądkolwiek nie przyszłam, byłam dumna.
Red zahipnotyzował mnie jednym spojrzeniem, jednym słowem, jednym gestem. Kochałam go choćby za to, jak wyglądał – zniszczony ćpun na samym końcu drogi. Miał przepalone żyły, oczy, mózg, każda jego część przestawała pracować, jednak wierzyłam, że to był koszt wielkiego umysłu i czystej duszy. Demonizowałam go i stwarzałam sobie wizję świętego w głowie naprzemiennie, nie zwracając uwagi na to, że on doceniał moją naiwność, bo byłam mu potrzebna. Wykorzystywał mnie, jednak kto, kochając, nie wykorzystuje drugiej osoby?
Dzięki niemu nauczyłam się przetrwania na ulicy. Wiedziałam, do kogo się zwrócić, by załatwić mu prochy. Nauczyłam się, kiedy należy uderzyć dilera i dlaczego należy to zrobić; stałam się brutalna. To już nie było zrzucanie skrzynek pocztowych, wyśmiewanie słabszych, buntowanie się przeciwko autorytetom. Dzięki mojemu Zbawicielowi stałam się jedną z wojowniczek w jego Boskiej Armii; tak to nawet nazywałam. Umiejętność przeciwstawienia się zasadom i normom fascynowała i pasjonowała mnie, agresja zaś mnożyła we mnie poczucie, że to wszystko jest prawdziwe i właściwe. Byłam dzieckiem woli – i nie straciłam tej woli, bo odrzuciłam społeczeństwo i stałam się wyrzutkiem. Dlatego mogłam więcej niż wszyscy inni. Ceną było coraz większe znudzenie światem. Ceną było poszukiwanie wrażeń trwałych.
Tylko czy naprawdę doceniałam swojego Zbawiciela? Sam w sobie był jedynie odpadem, powoli gnijącym śmieciem. Lubiłam jedynie, gdy Red ćpał – tylko wtedy zgadzał się z tym, co mówię, podsuwał mi nowe pomysły, siał ziarno na rolę. O tak, mój Zbawiciel wiedział, gdzie i jak zasiać, by ani ziarno nie padło na drogę, ani na skałę, ani między ciernie. Rzucił mi je w twarz, a ja pozbierałam je i wydałam plon stukrotny.
A może zupełnie odwrotnie. Może ja byłam Prorokinią, która dostrzegała w nieznaczących ludziach i zdarzeniach przesłanie.
Jeśli jednak byłam Prorokinią, to zupełnie inną od swojego Zbawiciela. Nie ćpałam, świadoma tego, jak to wyniszcza. Zresztą, Red nienawidził, gdy brałam. Stawałam się wtedy nieobecna, pogrążona w myślach, a w końcu – płaczliwa. Nagle budziły się we mnie stracone emocje i stawałam się skrzywdzonym potworem tęskniącym za wszystkim, co przestał doceniać i czym gardził. Godzinami mogłam opowiadać, że chciałam, by rodzice mnie kochali naprawdę, zamiast zostawiać mnie z mnóstwem pieniędzy i pod opieką obcych kobiet, które, chociaż o mnie dbały – nie potrafiły mi pomóc. Wołałam za niewinnością. Zdarzało mi się wpadać w stany na pograniczu psychozy i pragnień samobójczych; chciałam się zabić, by móc odzyskać moją bezsprzecznie skradzioną duszę, ukrytą gdzieś w zakamarkach.
Dzięki prochom dosięgałam do cząstki, którą Bóg we mnie zamieścił, bym funkcjonowała – do cząstki człowieczeństwa. Stawałam się zdrowsza, skrzywdzona, pełna emocji. To nie dawało mi jednak żadnego spełnienia, nie wychodziło poza krzyki, pozostawiało mnie w stanie biernym. Budziłam się kolejnego dnia i nie miałam niczego, czego pragnęłam – ani miłości rodziców, ani niewinności, ani własnej duszy. Nawet tęsknoty za tym wszystkim.
W międzyczasie jednak Red mnie słuchał, bił, rżnął gdzieś na podłodze, gdy płakałam. To chyba był wyraz jego troski. Albo nienawiści. Albo po prostu używał sobie przed własną śmiercią. Czy dlatego pozwalałam mu na to wszystko? Bo wiedziałam, że to już ostatnie dni?
W końcu zniknął. Nikt nie mógł znaleźć jego ciała i jestem pewna, że sam Bóg lub Diabeł zabrał je do siebie. Był w końcu Zbawicielem, a Zbawiciele nie mają tendencji do umierania jak śmiertelnicy. Świadomość jednak, że on w końcu mnie zostawi, bym szerzyła jego słowo (a może swoje własne?), uspokoiła mnie. Nigdy nie płakałam po utraconej miłości – nie straciłam jej w końcu. Nie tak całkowicie.
Brak tego mężczyzny zgubił mnie. Zaczęłam ćpać, chcąc odkryć jego mądrość, jednak prochy dość szybko pokazały mi, jak jestem ślepa na prawdę. Musiałam więc zacząć szukać innych dróg, by zabić rozpacz rodzącą się we mnie z tęsknoty za wyższymi emocjami. Wróciłam do przyjaciół; odkryłam bez większego zdumienia, że część z nich targnęła się już na swoje życie.
Nie powiem, rozważałam to dłuższy czas. Nic mnie nie cieszyło, nic nie wzruszało, byłam znudzona do granic możliwości. Czasami na sucho racjonalizowałam sobie, że śmierć będzie rozwiązaniem – bo skoro nie mogłam znaleźć nic, co by mnie obudziło z letargu, to może właśnie potrzebowałam umrzeć. Może w śmierci znalazłabym coś, czego pragnęłam, nie umiejąc tego nazwać.
Byłam jednak estetką. Wiedziałam, co się dzieje z ciałem, które samo ulega destrukcji. Romantyczne spojrzenie na samobójstwo odrzucało mnie brakiem realizmu. Nikt, kto targnął się na życie, nie wyglądał pięknie, bo śmierć sama w sobie, jakkolwiek pociągająca, nie była piękna. Myślałam więc o wszelkich sposobach na śmierć, które wymazałyby mnie całkowicie z tego świata. Miałam jednak wrażenie, że jeśli umrę i zniszczę swoją istotę, nie będę w stanie zatroszczyć się o to, by pozostać piękną. Zostanę, jeśli nie ciałem w rozkładzie, wspomnieniem niekoniecznie zmysłowym i niekoniecznie doskonałym.
Trwało to kilka miesięcy. Wracałam do norm narzucanych przez społeczeństwo, tylko nigdy się nie śmiałam ani nie płakałam. Rodzice wysłali mnie do psychologa i psychiatry, ale nie mówiłam nic w ich obecności. Potrzebowałam mamy i taty, potrzebowałam, by to oni spędzili ze mną te godziny w milczeniu. Nie chcieli – znowu woleli oddać mnie pod opiekę kogoś, kto znał się lepiej. Ale nie wyraziłam tej potrzeby, wiedząc, że i tak jej nie posłuchają. Zwłaszcza mama, która moją depresję traktowała jako atak na jej metody wychowawcze.
W końcu naprawdę zaczęłam planować własną śmierć. Powoli, stopniowo dojrzewałam do kolejnych metod, które odrzucałam po kolei, wiedząc, że nie są w stanie zapewnić mi odrobiny estetyki. Czułam wściekłość; samobójstwo nie oznaczało zniknięcia, a właśnie uśnięcia na zawsze i zapadnięcia się w rzeczywistości potrzebowałam dla zadowolenia samej siebie.
Dopiero Lea swoim skokiem z piętnastego piętra utwierdziła mnie w przekonaniu, że w śmierci nie ma nic wyzwoleńczego. Umierasz, zostawiając za sobą kał i mocz w swoich ubraniach od śmierci, zostawiasz robaki, które zjadają resztki ciebie i żałość po kolejnej straconej duszy.
Zaczęłam więc poszukiwania czegoś, co oddałoby mi radość do życia, co by je uświęciło i nadało mu sens. Prochy, alkohol i dziki seks do upojenia miałam za sobą; każda z tych rzeczy emocje wywoływała na moment, dawała mi przyjemność, ale ulotną, zostawiającą po sobie tylko żal, że jednak byłam w tym miejscu, nie w innym, mogącym dać więcej. Wszystko rozbijało się o tę ulotność, chwilowość, której nienawidziłam. Nic w moim życiu nie trwało dłużej niż dziesięć minut. 

środa, 14 stycznia 2015

Żyje się po to, by żyć

zatrudniona w kwiaciarni // łapie się każdej roboty na lewo - nawet tej najbrudniejszej - z powodu ciężkiej sytuacji finansowej
studia na wydziale architektury krajobrazu - marzenie ściętej głowy
hoduje motyle, a w zasadzie same gąsienice, bo gdy poczwarka wyjdzie z kokonu wypuszcza ją na wolnosć
wiccanka, a więc inicjowana czarownica 
14/08/1990 Sztokholm

Trzy słowa najdziwniejsze
Kiedy wy­mawiam słowo Przyszłość,
pier­wsza sy­laba od­chodzi już do przeszłości.
Kiedy wy­mawiam słowo Cisza,
niszczę ją.
Kiedy wy­mawiam słowo Nic,
stwarzam coś, co nie mieści się w żad­nym niebycie.


-------------
hej hej!
Mercury i Szymborska
w imieniu i nazwisku zalinkowane jeszcze dwa zdjęcia
Nastya Kusakina

To, z czym umie się walczyć, nie jest już aż tak groźne

Lucas Dawson
11.04.1980 r., Londyn

Były wojskowy oskarżony o napastowanie swojej żony ze szczególnym okrucieństwem; uniewinniony uciekinier; rozwodnik

Poza mrokiem, który mnie otacza, czarny jak bezkresna otchłań. Myślę, że istnieje Bóg dla mojej niepokornej duszy. Która nie ugnie się smagana losem, nie drgnie, nie załka. Moja głowa krwawi, ale nie ugina się. Zza miejsca gniewu i łez wyłania się z mroku koszmar. Groźba sprzed lat szuka mnie, a kiedy znajdzie, nie ulęknę się. To bez znaczenia jak nikła jest szansa i jakimi konsekwencjami jest obciążona. Jestem władcą mojego losu. Jestem sterem mojej duszy.

Wątki średniej długości; nie bywam zbyt często, ale chętnie wplączę go w coś nienormalnego.
W tytule Sapkowski, cytat W. Hanley.

somebody stole my car radio


R U B E N   V A N   D E R   V A A R T
23 lata // mieszka w hotelu ciotki // cyklofrenia aseksualnego panromantyka
zmęczone oczy na papierach do tłumaczenia // częsta pomoc w recepcji i kuchni

*
dziwne to mój styl, do którego powracam. mała ilość dobrych wątków.
ktoś kto przytuli i ktoś komu przez przypadek złamie nos, ewentualnie dwa w jednym.
nudzi mi się, niech mu ktoś pomiesza w życiu. andrea wróci.

I hate that sadness in your eyes

„Wszystko jest coraz bardziej za późno. Chociaż to zdanie jest może błędne nie tylko logicznie, językowo, ale naprawdę za późno może być tylko raz, w ciągu jednej sekundy, a potem już zawsze.”

Aida Castello
24 lata bezczynności i czekania aż nagle wszystko się zmieni.
Małżeństwo z dwuletnim stażem, którego raczej nie da się już uratować.
Aktorka w lokalnym teatrze dramatycznym.
__________________________________________________________________
__________________________________________________________________

Dzień dobry,
Jak się można domyśleć, wątki lubię te średniej długości
(długimi też nie pogardzę), mąż jest do oddania.
Cytat: Mrożek

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Na śmierć przyrzekajmy!

Ewa Brzozowska photography. Zajebistość, c'nie?

Catherine Ademgehald.
32 lata.
Słynna artystka utrzymująca się z własnej sztuki i szkolenia nowych artystów.
Podobno kontrowersyjna; kto maluje pieprzących się gejów na ołtarzu?
Mieszka odsunięta od świata dziesięcioma ochroniarzami i pokojówką w tej ślicznej willi na obrzeżach. 


To jest postać, która ma rozwijać moją chęć na pisanie, dlatego jeśli ktoś z Was chce popisać mocno psychologiczny i trudny tekst w formie opowiadania, to Catherine zaprasza. 
Wszystko to, co chore, trudne, skomplikowane, wynikające z wyborów "albo-albo". Szeroki wachlarz erotyki, choć niekoniecznie tej związanej z seksem. Nie lubię wątków na zasadzie "co będzie, to będzie". Odegraj rolę w życiu wyjątkowo przyjemnej w obyciu femme fatale.
A, i ten - odpisuję codziennie, męczą mnie wątki prowadzone ledwie dwa razy w tygodniu. 
GG: 51583324]


Prolog. Miłośniczka raka


  Stukanie obcasów słychać było już z odległości parunastu metrów. Towarzyszył temu zwietrzały zapach perfum, ciuchy niepierwszej jakości, pogniecione zaraz nad pośladkiem. Kristina była rozdygotana, ale jednocześnie gotowa by kupić najnowszego Iphona. Szóstkę, o ile się nie myliła. Tak jej powiedział brat, kilka dni temu. Nerwowo zaciskała powieki, przy czym ludzie spoglądali na nią z nieukrywanym zdziwieniem. Potykała się kilkanaście razy, a torbą uderzyła w głowę małe dziecko. Nie przeprosiła, bo nie musiała – miała raka.
  W takim stanie przekroczyła próg salonu komórkowego, nie do końca wiedząc jakiego. Kolejki nie było, na szczęście. Nie przepadała za wpatrywaniem się w głupkowate karki głupkowatych ludzi. Były one według niej brzydkie, za mało owłosione jak na ludzkie ciało. Usiadła więc, trzepocząc nagląco rzęsami. Albin zinterpretował jej ruchy jako zbyt ekspresyjne. Różne od wszystkiego, co sobą reprezentowała.
- Chciałabym kupić ajfona – powiedziała mocno zbita z tropu, jakby ten pomysł dla niej samej stawał się z chwili na chwilę coraz bardziej lekkomyślny.
On nauczył się, że z ludźmi należy inaczej. Bo w ich towarzystwie nie wypada komentować i mówić tego, co rzeczywiście siedzi w głowie. Twarz nasza taka jakaś na występ, a i ruchy bardziej kontrolowane. Bardzo teatralne, niczym akademizm z wieku osiemnastego. Umyślnie więc rozrzucił kartki, wytarł kciukiem kącik ust oraz usiadł niczym spec za blatem, w rzeczywistości nie mając bladego pojęcia o tym co nakazano mu mówić. I gadał, o nowych ofertach i korzyściach, złe przeobrażając w dobre, a myślami wydawał swoją miesięczną premię. Rzucał sformułowaniami, których nauczył się zaledwie tydzień wcześniej, z satysfakcją obserwując obojętną minę klientki. Nie zrozumiała, nic a nic!
Ale Kristen Forenbah rozumiała, a i rozumiała aż za dobrze. Miesiąc, dwa miesiące życia, bez perspektyw i z wnukami w kolejce. Jedno miało pojawić się za pół roku. Małe, brzydkie, brudne od krwi i wrzeszczące. Podobno mieli jej dać na imię Alicja. Jak ta z Krainy Czarów. Wstała więc, na cześć alicjowego życia i odwróciła się tyłem do pana zza lady. Usta jej jakoś tak posiniały, serce mocniej załomotało.
- Czy mam kontynuować? - zirytował się, że ktoś aż tak bardzo lekceważy jego pracę. Ale nie skomentował, bo nauczył się powściągliwości.
Dziś z salonu wyszedł kilkanaście minut po czasie. Podpisywanie umowy i te łzy, których nie rozumiał. Namiastki empatii próbowały przemówić, powiedzieć parę słów o chorobach i lekach, o nadziei i jej braku. Mówiły jednak tak niezrozumiale, że Albin uznał je za zwyczajny ból głowy. Do domu wracał więc niemrawy, pociągając lekko nosem. Było zimno, z pewnością się przeziębi – a szalik zostawił w pubie, wczoraj.
Wchodząc do mieszkania poczuł woń spalonego mleka. Nie przejął się, a wręcz ten zapach wydał się nadzwyczajnie ciepły, normalizujący. Poczuł jak coś w nim się uspokaja, coś powraca do standardowego trybu życia. Wyłączył więc gaz pod niewielkim garnkiem, wylał resztki płynu do zlewu. Kuchenne akrobacje Marii zazwyczaj pozostawiały wiele do życzenia. Gładkimi ruchami powyciągał z szafek nowe naczynia, karton z zepsutym mlekiem wyrzucił, otwierając nowy. Nie mógł się powstrzymać przed zrobieniem kilku łyków.
Maria pojawiła się po kilku chwilach. Nie zdziwił jej niemiły zapach, widok chłopaka również. Miała na sobie koka, zaplecionego dość niedbale, dresowe spodnie i wyciągnięty, biały sweter. Ukradła go ostatnio z lumpeksu, jako że drobnych nie posiadała, a grubszych pieniędzy szkoda jej było rozmieniać. Na następny dzień się wróciła, wytłumaczyła całą sytuację i rzuciła na ladę splamione jej postępkiem ubranie. Maria była dobrą dziewczyną. I uczciwą. Czasami tylko jej polskie korzenie nakazywały postępować według stereotypu.
- Znalazłam dziś  w swojej szafie koszulkę Kamila – powiedziała tak po prostu, jakby nigdy nic. Trzymała ją w ręku, wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Z niedowierzaniem i lekkim szokiem cofnął się o krok, nadal trzymając w dłoni karton z mlekiem.
- Wyjeb to! - wykrzyknął zbyt gwałtownie, natrafiając plecami na kant lodówki. Jakby szła do niego z chorobą, jakby chciała go wykończyć tu i teraz. - Czemu jeszcze tego nie zrobiłaś?
- Nie wiem. Pomyślałam, że to już za nami – prychnęła, choć głos nieznacznie jej się załamał w krańcach zdania. - Tego nie robi się kotom, Albin.
Nie wytrzymała, jebana. Nie wytrzymała, a teraz ciężar chciała przenieść na niego. Po jej bladych polikach spłynęły niewinne łzy, a mokra ścieżka czerwieniła jej twarz. W tym momencie miał odruch wymiotny, jego żołądek wywrócił się do góry nogami, a karton wyślizgnął z rąk. Bał się, że wyląduje wśród tego rozlanego mleka, że stopi się z nim i rozpłynie jak ono. Że już zawsze będzie taki rozlazły, taki lejący się, taki mokry. Wyszedł, najszybciej jak się dało. Zatrzasnął drzwi tak, aby wiedziała, że nie była i nie jest to najlepsza pora na rozmowę o Kamilu. Nigdy też nie będzie.
- Muszę się wyprowadzić – mruknął rozdygotany, zaraz za progiem kucając w celu ogarnięcia swojego ciała. To najeżyło się, ochłodziło, jakby powoli uchodziło z niego życie.

Karta postaci: Albin Raczyński

Na śmierć przyrzekajmy!

Ewa Brzozowska photography. Zajebistość, c'nie?

Catherine Ademgehald.
32 lata.
Słynna artystka utrzymująca się z własnej sztuki i szkolenia nowych artystów.
Podobno kontrowersyjna; kto maluje pieprzących się gejów na ołtarzu?
Mieszka odsunięta od świata dziesięcioma ochroniarzami i pokojówką w tej ślicznej willi na obrzeżach. 


To jest postać, która ma rozwijać moją chęć na pisanie, dlatego jeśli ktoś z Was chce popisać mocno psychologiczny i trudny tekst w formie opowiadania, to Catherine zaprasza. 
Wszystko to, co chore, trudne, skomplikowane, wynikające z wyborów "albo-albo". Szeroki wachlarz erotyki, choć niekoniecznie tej związanej z seksem. Nie lubię wątków na zasadzie "co będzie, to będzie". Odegraj rolę w życiu wyjątkowo przyjemnej w obyciu femme fatale.
A, i ten - odpisuję codziennie, męczą mnie wątki prowadzone ledwie dwa razy w tygodniu. 
GG: 51583324]


piątek, 9 stycznia 2015

Z pamiętnika kryzysowej zakonnicy

6 grudnia 2014

Boże, proszę daj mi siły. Spraw abym nie zgubiła swej drogi. Czuwaj nade mną gdy moje serce ogarnie strach. Pomóż gdy pojawi się zwątpienie. Upewniaj mnie w tym, że moja droga jest właściwa. 


12 grudnia 2014

Poznaję nowy świat jak pragnęła tego matka przełożona. Dowiedziałam się dużo rzeczy o mojej rodzinie co sprawiło, że moje serce ogarnął smutek. Mojej matce nikt po stracie ojca nie chciał pomóc. Przez nawał emocji w jej sercu nie poradziła sobie z tym. Byłam zła na członków swojej rodziny, że nie potrafili okazać jej ciepła i zrozumienia. Tak niewiele mogło sprawić, że życie kilku osób mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej. Chciałabym Cię prosić o wybaczenie. Wybacz mojej rodzinie, która nie pomogła bliźniemu w potrzebie. Wybacz mojej kochanej mamie, która w rozpaczy targnęła się na swoje życie. Ja postąpiłam według Twoich nauk i przebaczyłam swoim bliskim. Modlę się za nich codziennie. Błagam, daj zaznać skrzywdzonej duszy wiecznego spokoju.


14 grudnia 2014

Dziękuję Ci Boże za to, że mogłam poznać tak cudowną istotę jak Felicity. Ta mała dziewczyna sprawia, że moje serce się raduje. Modlę się do Ciebie codziennie w jej intencji. Proszę daj jej dużo siły aby mogła przetrwać żywot bez matki. Oto samo proszę względem jej ojca. Spraw aby serce tej dziewczynki zawsze było takie czyste od grzechu. Czuwaj nad nią, daj jej najlepszego Anioła Stróża gdy odejdę. Póki to jestem nie dopuszczę aby cokolwiek jej się stało.


22 grudnia 2014

Wybacz mi Ojcze bo zgrzeszyłam. 


25 grudnia 2014

Dziś świętujemy narodziny Twojego syna. Jest to jeden z cudowniejszych dni w roku. Tęsknię za siostrami ale spędzanie tego dnia wraz z rodziną też jest ciekawym doznaniem. Będę się dziś modlić za nich wszystkich i za Jezusa. Amen. 


1 stycznia 2015

Wybacz mi Boże za zwątpienie w moim sercu. Jestem rozdarta, proszę Cię jedynie o światło dla mojej duszy. Moje myśli są coraz bardziej grzeszne, czuwaj nade mną. Dopiero teraz rozumiem pojęcie, że życie jest pełne pokus. Zaczynam rozumieć Ewę, która dała się skusić Szatanowi. Chroń moją duszę ode złego.


2 stycznia 2015

Na ile prób mnie jeszcze wystawisz? Czy tym cierpieniem, które teraz czuję każesz odpokutować mi mój grzech? W takich momentach zaczynam wątpić w Twoje dobro. Nie lepiej byłoby gdybym nigdy nie wychodziła z zakonu? Może wtedy nie wątpiłabym w Ciebie. Moja dusza została dzisiaj podzielona na milion kawałków, moje serce ogarnął smutek. Czy to właśnie na tym miało polegać moje poznawanie świata? Miałam kompletnie się do niego zrazić by nie chcieć nigdy do niego wracać? Czy właśnie w tym momencie jesteś szczęśliwy? 



9 stycznia 2015


Jedyne o co mogę Cię prosić Boże to wybaczenie. Mogę tej decyzji żałować całe życie ale moje serce podpowiada mi, że to dobry wybór. Choć raz w życiu chcę się nim pokierować. Moja decyzja nie zmienia faktu, że zawsze będziesz bardzo ważny w moim życiu. Nigdy w Ciebie nie zwątpię bo wiem, że zrobiłeś to wszystko aby naprowadzić mnie na dobrą drogę. Błagam Cię o to aby moja nowa droga była oświetlona blaskiem Twojej łaski. Czuwaj nad moją duszą. Amen.


~*~


Słowa napisane chwilę wcześniej w zeszycie były jednymi z trudniejszych w życiu Katji. Właśnie teraz postanowiła rzucić swoje doczesne życie. Była przerażona ale jej serce podpowiadało jej, że dobrze robi. A co jeśli Oliver nie będzie chciał wpuścić jej do ich życia? Wtedy będzie mogła odejść z czystym sumieniem i wiedzieć, że chociaż próbowała. Należy pamiętać o fakcie, że stanie się stereotypową zakonnicą, która zamyka się na świat bo coś jej się nie udało. 
Błądziła przed znajomym jej budynkiem dobre trzydzieści minut. Nie wiedziała co mogłoby powiedzieć. Była to dla niej zupełnie nowa sytuacja. Było późno, dochodziła godzina dwudziesta trzecia. Patrzyła w znajome jej okno, w którym paliło się jeszcze światło. Boże, proszę pomóż mi. Dodaj mi otuchy w tym trudnym momencie. Wychodzącego mężczyznę z klatki uznała jako znak. Szybko podbiegła aby złapać drzwi i chwilę później zmierzała już po schodach. Wzięła kilka głębszych wdechów i zapukała delikatnie w drzwi. Jej serce waliło jak szalone i przyśpieszało z sekundy na sekundę gdy słyszała kroki zbliżające się do drzwi, które po chwili się otworzyły. 
Zdziwiona mina Queena mówiła wszystko. Jak widać nie spodziewał się jej ujrzeć. Katja była przygotowana na wszystko: zamknięcie drzwi przed nosem, krzyki czy inne obraźliwe słowa. Ale tu nie o to chodziło, Chciała mu powiedzieć co miała do powiedzenia. Co mężczyzna z tym zrobi to już tylko jego sprawa. Wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić:
- Mogłabym nawet codziennie jeść to okropne sushi tylko po to aby być bliskiego ciebie i Felicity. Nie chcę was opuszczać. 


_______________________________________________
Za wszelkie błędy proszę mi wybaczyć. Nie mam w zwyczaju czytać tego co napisałam. Wszelkie uwagi bardzo mile widziane ( o ile komuś będzie się chciało przez to przebrnąć ! ). 

poniedziałek, 5 stycznia 2015

It all comes and goes


— Rosa!
Tego lata przeżyła coś, co na zawsze miało zapaść jej w pamięć, coś, co miała wspominać jako osiemdziesięcioletnia spełniona kobieta z uśmiechem na ustach, z rozczuleniem i pewną dezaprobatą. Przeżyła coś, co miało być zaledwie miłą chwilą, sympatyczną odskocznią od nieraz ciężkiej codzienności, którą z trudem znosiła w towarzystwie matki. I wiedziała, że ta chwila dobiega już końca, dwa miesiące minęły zbyt szybko, a uczucia kiełkowały w niej jeszcze szybciej. Młoda i niedoświadczona nie była pewna swoich emocji i reakcji ciała, które po raz pierwszy targane było czymś tak silnym i trudnym do nazwania jednym prostym słowem. A Rosa lubiła prostotę.
— Rosa!
Rozpoznała jego głos niemal natychmiast, kiedy tylko otrząsnęła się z zamyślenia. Odwróciła się lekko na palcach, ignorując rozwiązane tenisówki i uśmiechnęła się tak promiennie, jak tylko potrafiła. Widok Milesa był dla niej czymś najcudowniejszym, jego jasne, roziskrzone oczy, białe, perfekcyjnie równe zęby i opalenizna, która z trudem wkomponowała się w brytyjski kanon urody. Nieco zbyt spieczony kark, czerwone policzki, spierzchnięte usta.
— Jutro wyjeżdżam.
Wiedziała o tym, że jutro Miles musi stawić się z samego rana na lotnisku. Wiedziała też, że już wczoraj spakował swoje rzeczy w nocy, aby w ciągu dnia móc spędzić z nią więcej czasu. Nie odezwała się jednak ani słowem, bo wcale nie chciała posiadać tej wiedzy, a mimo to skrupulatnie i z ciężkim sercem każdego dnia stawiała na kalendarzu czarne iksy, jednocześnie odliczając dni do nieuniknionego rozstania. Nigdy nie sądziła, że letnie romanse są czymś, czym można żyć. Miała też pewność od samego początku, że dziewiętnastoletni Brytyjczyk nie zostanie w Modenie na zawsze. I mogła być też przekonana o tym, że prawdopodobnie nigdy tu nie wróci.
— Rosa? — Miles zrobił kolejny krok, zmniejszając dystans między nimi, co wcale nie wydawało się łatwe, kiedy uśmiechnięta, choć milcząca Rosa odruchowo cofała się o pół kroku, kiedy ten był coraz bliżej. W tym momencie ucieczka wydawała jej się najrozsądniejszą decyzją. Miała dopiero szesnaście lat i doskonale pamiętała słowa matki, która od dwóch miesięcy powtarzała, że jeszcze przyjdzie czas na wielką miłość. Miała śmieszne wrażenie, że scena, którą właśnie odgrywają, jest jak wycięta z taniej komedii romantycznej. Wpadną sobie na chwilę w ramiona, będą ją przedłużać, delektować się każdą minutą spędzoną razem, a potem zapomną. Każdy pójdzie w swoją stronę.
I tak zrobili. Zatracili się w sobie, a wszystko zaczęło się wtedy, kiedy Miles ujął jej twarz w dłonie i złożył na jej ustach delikatny pocałunek.

Osiem miesięcy, trzy tygodnie i niecałe pięć godzin później trzymała małe zawiniątko przy piersi. Matka nadal pieczołowicie ocierała jej pot z czoła, z zachwytu popiskując nad kwilącym noworodkiem. Rosa wyobrażała sobie czasami ten dzień. Już paręnaście tygodni temu zrozumiała, że dziecko, które nosi pod sercem jest tylko i wyłącznie jej, małym skarbem, o który będzie musiała dbać przez całe życie, nawet jeśli skarb kiedyś przerośnie ją o głowę. Jednak wyobrażenia siedemnastolatki dotyczące dnia porodu były znacznie bardziej kolorowe niż rzeczywistość. Obok niej stała tylko matka, pielęgniarki opuściły już salę, a lekarz pobiegł do kolejnej rodzącej w biegu zmieniając rękawiczki. Nikt, oprócz Paoli, nie zachwycał się małym chłopczykiem. Nie było mężczyzny, który mógłby wziąć dziecko na ręce. Nie było też prawdziwie dorosłej kobiety, która bez chwili wahania nazwałaby się matką. Rosa przez prawie dziewięć miesięcy zmagała się z problemami, z którymi zmagały się wszystkie ciężarne, ale do tego dochodziły typowe problemy związane z wiekiem nastoletnim. Nie mogła chodzić na imprezy, nie mogła nawet podpierać ścian na szkolnych potańcówkach, a rówieśnicy patrzyli na nią jak na zło wcielone. Teraz miało być podobnie. Albo nawet gorzej.
Miała chodzić niewyspana z wiecznie bolącą głową i nieuczesanymi włosami. Przez parę kolejnych miesięcy miała być po prostu wrakiem człowiekiem, wrakiem nastolatki, którą była przed poznaniem Milesa. Urok Brytyjczyka trwał nadal, serce rwało się jak głupie do wspomnień minionego lata, ale rozum podpowiadał, że przecież spadły wtedy na nią same nieszczęścia. Pierwsze złamane serce, niespodzianka w postaci syna i przymus zbyt szybkiego stania się człowiekiem dorosłym i samodzielnym.
Odetchnęła głęboko, przerywając tym samym mruczenie matki, która swoją dłonią chciała chyba zetrzeć skórę z policzka wnuka. Paola zerknęła na Rosę i cofnęła się nieco od szpitalnego łóżka. Młoda Włoszka nie wyglądała zbyt dobrze, a po jej policzkach spływały łzy. Prawdopodobnie gdyby urodziła to dziecko trzy lata później, byłaby najszczęśliwszą kobietą na świecie, a teraz musiała do tego szczęścia po prostu dojrzeć. Spojrzenie skierowała na matkę, na której skroni pojawiał się pierwszy siwy włos. Trwały w ciszy parę minut, którą przerwał płacz noworodka.
— Gratulacje! — Do sali wparował wysoki mężczyzna, jeszcze nieco chuderlawy, ale widać było, że Alfonso, znamienity cukiernik, zaczął pracować nad swoją sylwetką. W jednej dłoni trzymał kask, w drugiej bukiet róż. Za nim wbiegła zdyszana, niższa od Ala, Tulia. Wyciągnęła przed siebie wielkiego pluszaka, szczerząc w szerokim uśmiechu niezbyt proste zęby.
— Co zrobiliście z cukiernią? — Paola zagryzła dolną wargę, spoglądając to na nowo przybyłych gości, to na swoją córkę, która próbowała uspokoić jeszcze bezimiennego chłopca. Uwielbiała bliźniaków, których zatrudniła u siebie dwa lata temu. Al i Tulia szybko zdobyli serce zimnej i niedostępnej Paoli Lucchese, która nauczyła się radzić sobie sama, dopóki nie poznała ich. Nie ukrywała też, że cukiernia była jej drugim domem, o który dbała czasami bardziej niż o własną córkę.
— Pan Pirozzi obiecał, że popilnuje… — odparowała szybko, ale cicho Tulia, siostra bliźniaczka Alfonso, która w ostatnim czasie pomagała w cukierni nie tylko od strony księgowości, ale i w zakresie sprzedawania słodkich ciastek zza lady.
— Pan Pirozzi? — Paola jęknęła i usiadła na brzegu łóżka, chowając twarz w dłoniach. Wszyscy wiedzieli, że staruszek poruszający się wiecznie w towarzystwie balkoniku był miłym i skrupulatnym człowiekiem, ale nie miał szans, żeby dopilnować dobytku panny Lucchese. Wszyscy sobie to właśnie uświadomili i parsknęli głośnym śmiechem, na którego dźwięk mały chłopiec przestał płakać i machał teraz nieporadnie piąstkami.
— Jak pan Pirozzi ma na imię?
Pytanie Rosy przerwało ogólną euforię. Alfonso zmarszczył czoło, Tulia spojrzała gdzieś w sufit, a Paola zerknęła na córkę i uśmiechnęła się delikatnie.
— Vincent. — Odpowiedziała po chwili, bo pana Pirozzi kojarzyła jeszcze z czasów swojego dzieciństwa, kiedy pomagał jej ojcu przy budowie cukierni.
— A zatem Vincent. Vincent Lucchese — wymruczała Rosa, odgarniając pojedyncze, dość długie włoski z czoła syna.
— Pasuje! — Zgodnie krzyknęło rodzeństwo i podeszli bliżej, aby w końcu spojrzeć na nowego członka ich niewielkiej, cukierniczej rodziny.

Święta Bożego Narodzenia 2014
Dojrzała. Dorosła. Zrozumiała wiele rzeczy i docierało to do niej w takich chwilach, jak ta. Kiedy patrzyła na krzątającego się salonie Vincenta, który sprawdzał z linijką w dłoni, czy sztućce są ułożone odpowiednio, czy talerze nie odstają zbytnio od krawędzi stołu. Blond grzywka przysłaniała jego oczy, zdmuchiwał ją ciągle w geście irytacji, ale Rosa była przekonana, że stoczą długi bój, zanim Vinnie zgodzi się pójść do fryzjera.
Przerzuciła czerwoną ścierkę zdobioną białymi reniferami przez ramię, odwróciła się na pięcie i podreptała do kuchni, zostawiając Vincenta pod opieką Ala. Kuchnia, jak i całe niewielkie mieszkanie Rosy, przepełnione było różnymi aromatami typowych, świątecznych włoskich dań. W radio puścili Last Christmas, więc nie było niczym dziwnym, że po chwili wszystkie trzy panie nuciły nieśmiertelny przebój, który rokrocznie rozbrzmiewał pewnie w wielu domostwach na całym świecie. Czas mijał szybko, a kiedy wszystkie potrawy były gotowe, Rosa wyjrzała do salonu, zauważając tam Alfonsa, który majstrował coś przy choinkowych lampkach.
— Gdzie Vincent? — spytała cicho, kierując kroki w stronę pokoju syna. Uchyliła drzwi, włączyła światło, a potem zerknęła przez ramię na siedzącego na podłodze barczystego mężczyznę. — Al?
— Wyszedł jakiś czas temu. Może poszedł szukać pierwszej gwiazdki. Nie martw się, daj jeść, kobieto! — Roześmiał się tym swoim chrypliwym śmiechem, podniósł się do pozycji stojącej i otrzepał ze spodni niewidoczne pyłki. Zajął miejsce przy stole, sięgając po butelkę z winem, aby ją otworzyć. Młoda Lucchese potrząsnęła tylko głową, widząc tak beztroskie zachowanie przyjaciela. Paola i Tulia wnosiły ostatnie półmiski na suto zastawiony stół, uśmiech Alfonsa nabrał tylko na sile, kiedy pojawił się też jego ulubiony deser – tiramisu.
— Mamo, znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej osoby? — Vincent zaskoczył Rosę swoim pojawieniem się w mieszkaniu. Podskoczyła lekko, wyrwana z zamyślenia nad tym, gdzie mógłby podziewać się jej pierworodny, a potem odwróciła się w stronę drzwi, gdzie mały blondynek stał w towarzystwie swojej nowej dziewczyny, którą Rosa pamiętała jeszcze z ich ostatniego spaceru.
— Dla Claudii zawsze znajdzie się miejsce — odpowiedziała z uśmiechem i gestem ręki zaprosiła ich w głąb salonu. Lucchese w tej chwili nie żałowała, że mając dwadzieścia pięć lat wiodła inne życie niż jej rówieśniczki, które jeszcze studiowały, balowały i korzystały z tego, co im los podsuwał pod nos. W tej chwili zapomniała o wszelkim zmęczeniu, o codziennych troskach i o odmiennej wizji przyszłości.

____________________
Nie jest najlepiej.